26 sierpnia 2009

Z krwi i kości, pamiętnik kryptyczny


Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
15 Vangalota, daleko od rozumu


Drogi Przyjacielu,

Pamiętasz może zajęcia na uniwerku poświęcone dość zgrabnej teoryjce, próbującej opisać prawa rządzące przepływem i przemianami energii? Czy przypominasz sobie, choć nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wspomnienia musiały najpierw przedrzeć się przez odmęty skacowanej niepamięci, jak stary Ngu'Thein, bełkocząc niewyraźnie przez resztki brunatnych zębów, tłumaczy zawile, że istnieje jakaś wciąż nie do końca zdefiniowana siła, nie pozwalająca zbudować w pełni satysfakcjonujących modeli opisujących pewne zjawiska? Według niego tym czymś, wymykającym się zbadaniu przez nasze inherentne z nim związanie jest czas. Ja poszedłbym dalej z tą hipotezą i stwierdził, że tak naprawdę chodzi o jedną z pochodnych czasu, samym czasem jednak nie będącą. O nudę.

Cóż innego jak nieziemskie, bezbrzeżne znudzenie musi towarzyszyć nieśmiertelnej istocie zamkniętej na wieki w ciemnych pustaciach Banewarrens? Upływ czasu, sam z siebie, nie ma przecież dla niej znaczenia. Tydzień, rok, wiek czy milenium to wycinki wieczności mające dla niej zupełnie inny wymiar niż dla nas, śmiertelników, którym niezmiennie wydawać się będzie, że przyszły czwartek różni się w znaczący sposób od czwartku za pięćset, tysiąc czy dziesięć tysięcy lat. Nieśmiertelni nie podzielają tego poglądu, ich kalendarz jest bogatszy i uboższy zarazem. Ich wieczność płytsza i mniej ciekawa, bo przecież w zasięgu ręki. Co za pożywka dla nudy, domniemanej siły sprawczej tylu pozornie niewytłumaczalnych zdarzeń i zjawisk!

Wyobraź sobie teraz połączenie wielkiej, niewyobrażalnej wręcz ilości tej hipotetycznej czasonudy (bądź, jeżeli wolisz, nudoczasu) z czymś tak abstrakcyjnym, ulotnym i wiecznym zarazem, jak norma moralna, czyli w wypadku Banewarrens z potężnym złem. Oraz z brakiem możliwości zrobienia z niego użytku w jakiejkolwiek przewidywalnej przyszłości. Nadaj teraz temu połączeniu formę, powiedzmy, wampira. Kleryka jakiejś bardzo, ale to bardzo złej bozi. Załóżmy, że zakutego w ciężką zbroję. Cóż takiego może dany wampir złego uczynić, w celu urozmaicenia sobie nudnej, nudnej, ale to NUDNEJ wieczności? Nie zmówić paciorka? Nie umyć kłów? Torturować ghoule, będące na jego usługach? Czy może raczej bluźnić innym bogom, wykrzykując swą bezcelową bezbożność w głuche korytarze wiecznego więzienia, poza zasięgiem poznania wszechwiedzących adresatów? Śmiech na sali, naprawdę, wieczny rechot odbijający się szyderczym echem od wszystkich tych pustych korytarzy.

Wampirowi do śmiechu przypuszczalnie nie jest. Upewnił się już zapewne wielokrotnie, że opuszczenie tego zapomnianego przez bogów i ludzi miejsca jest absolutnie niemożliwe. Wie, że szansa na pojawienie się jakiejkolwiek żywej istoty jest żadna. Mów co chcesz, aż litość wzbiera w sercu człeka poczciwego. Zamknąć — tego nie robi się wampirowi. Bo cóż ma począć wampir w pustym lochu? Wszystkie ghoule już ulepszone, wyszkolone i odpicowane tak, jakby miały brać udział w konkursie piękności. Zbroja starannie wyczyszczona. Ołtarz zbezczeszczony tak sumiennie, że jeszcze jedno Desacrate, a się rozleci albo zacznie świecić w ciemnościach. Nuda, panie dziejku, nuda nad nudy! Co tu, do wszystkich diabłów, można jeszcze zrobić, czym się zająć? Można niby pograć w coś z zaprzyjaźnionym lichem, ale wartość rekreacyjna jest nikła, bo w kości to wredne, magiczne truchło oszukuje bezczelnie telekinezą, a w szachy po prostu ciągle wygrywa. Brydż z dwoma dziadkami, choć z początku wydawał się powiewem świeżości w zatęchłej atmosferze ponurej kryptki, jakoś stracił urok po kilku kulawych robrach, zwłaszcza że karty ciągle wypadały dziadkom ze zwapnianych paliczków. Może w takim razie prowadzić pamiętnik? Wyobraźmy sobie co mógłby na swych kartach chronić przed zapomnieniem:

Bluźnierczy i nieopisywalny sztambuchu! W tym dziesięcioleciu, podobnie jak w poprzednim i zapoprzednim, byłem najgorszym z najgorszych, nikczemnikiem bez serca oraz ohydną bestią, wypraną z jakichkolwiek śladów człowieczeństwa. Zgrzeszyłem wielokrotnie myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem — mentalnie, oralnie i manualnie. Wielkim smutkiem napełnia mnie jeno fakt, iż czynów onych ponownie przyszło mi dopuścić się w samotności, a jedynym pocieszeniem jest niemożność spojrzenia sobie w oczy w lustrze. Czy to możliwe, żeby pogarszał mi się wzrok, a dłonie jednak porastały sierścią?

Tyle, jeżeli chodzi o zasadność spisywania memuarów przez istotę odporną na upływ czasu, zamieszkującą wiecznie niezmienne środowisko. Załóżmy jednak, mimo oczywistej absurdalności takiej propozycji, że jakiś pamiętnik, niekoniecznie aż tak niepoważny, jest w podziemiach regularnie uzupełniany. Przyjmijmy także, już nie tak absurdalnie, że wampir w Banewarrens rzeczywiście istnieje, co o tyle nie jest pomysłem specjalnie fantastycznym, że jak wiadomo nawet dużo bardziej pokręconym istotom podziemia Danara przez wieki służyły i nadal służą za miejsce wiecznego spoczynku. Czy może raczej za ostatni adres zameldowania, by uwzględnić intencję twórców i trafniej oddać stan faktyczny. A teraz, poczyniwszy już te założenia, cofnijmy się o parę dni wstecz i zajrzyjmy przez nieumarłe ramię w hipotetyczny kajecik...

O Przepotężny, Przebluźnierczy i Przedwieczny! Niechaj Imię Twe napawa lękiem tak Twoich wyznawców, jak i wrogów po najdalsze krańce wieczności! Po tylu latach spędzonych w mym mrocznym więzieniu, narzuconej siłą obrzydliwego dobra izolacji i samotnej służby Twojej wiekuistej chwale, nareszcie pozwoliłeś mi dać wyraz mej nieustającej adoracji nie tylko słowem, ale i czynem! Dzięki Ci, o Panie! Zezwól swemu słudze, w swojej okrutnej mądrości, częściej dawać świadectwo Twej mrocznej potędze.

No dobra, ta inwokacja mierzy w rejestr zdecydowanie zbyt wysoki i cechuje się obrzydliwą, quasi-liturgiczną manierą, a na dodatek w mnogości słów próbuje ukryć niezaprzeczalny fakt, że oto minął jeden akapit, a nadal nic nie zaczęło się dziać. Z tego co wiadomo o klerykach, potrafią niekiedy prowadzić nawet bardziej nadętą narrację, wspominając jeszcze mniej faktów, ale wygłodzonego potwora, rzucającego się na swój pierwszy od stuleci obiad, trudno podejrzewać o zdania aż tak wielokrotnie złożone i do tego stopnia ociekające wazeliną. Należałoby się raczej spodziewać suchej relacji, potem oszczędnego samozadowolenia z przebiegu rzezi, a następnie krwistoczerwonego wybuchu energii, krótkich fraz pełnych hemoglobinowej intoksykacji. Co powiesz w takim razie na coś takiego:

Przybyli o świcie, jak to mają w zwyczaju. Zupełnie nieświadomi swej rychłej zguby, pełni naiwnej ufności ku któremuś ze słabych bożków świata dnia, tętniący dobrymi chęciami, skarlałymi emocjami i czerwoną, zniewalająco słodką krwią. Śmieszni w swojej aroganckiej wierze we własne możliwości. Nieporadni. Niezgrabni. Mali.

Było ich czworo, więc szala zwycięstwa od początku była przechylona na moją stronę. Ich ślamazarne próby stawienia mi oporu przypuszczalnie śmieszyłyby mnie, gdyby nie były aż tak żałosne. W sto uderzeń ich oszalałych ze strachu serc było po wszystkim, walka się skończyła w jedyny sposób, w jaki skończyć się mogła. Teraz mieli odegrać inną, od dawna zaplanowaną rolę. Scena była przygotowana, miejsca zajęte. Mogła rozpocząć się powolna, dokładnie kontrolowana agonia. Na początek - aperitif dla mistrza ceremonii.

O... mój... zły... okrutny... Boże!!! Nareszcie! Skąd w takim prostaku tak szlachetna... Źródło mocy, której nie czułem od stuleci... Zamknięta w tętnicach i żyłach, choć powinna wiecznie płynąć szerokimi... Czerwień, szkarłat, karmin, cynober — najpiękniejsze z barw... Tak! Jeszcze!! Mocniej!!! TAK!!!!!


W tym miejscu może spuśćmy zasłonę narracyjnego miłosierdzia na tę orgię łamiącą wszelkie spożywcze, społeczne oraz seksualne tabu, pozostawiając niniejszym wychodzącego z chronicznej anemii wampira samemu sobie i przenosząc się w zupełnie inne miejsce. Miejsce, gdzie żadne zasady łamane nie bywają, każdy ma swoją miskę i własny komplet sztućców, a za seksualny wybryk uważane jest publiczne wymówienie słowa "majtki". Miejsce, w którym jeżeli spożywana jest krew, jest ona krwią ubitej w rzeźni nierogacizny, dobrze ugotowaną i wymieszaną z kaszą.

Miejsce: Miasto Świątynne, kwatery dowództwa regimentu mithrilskiego

Czas: poranna odprawa

Uczestnicy: Lizetta, grupa operacyjna "Piwniczka D." oraz jakieś zastrachane, zasmarkane i zapłakane dziewczę

Przebieg spotkania: Lizetta przedstawia nam pociągającą nosem dziewuszkę jako sojuszniczkę odłamu madrielitów, odpowiedzialnych za wydarzenia w kaplicy Św. Thessyny. Ona sama, jąkając się z lekka i ciągle płacząc, opowiada o swoich towarzyszach, którzy wkradli się do Banewarrens jakiś czas temu i nie wrócili w umówionym terminie. Jesteśmy proszeni o uratowanie ich. Lizetta dorzuca prośbę o areszt obywatelski i dostarczenie nielegalnych wycieczkowiczów w ręce miejscowych władz. Dziewczę sięga po nową chusteczkę, a my wzruszamy ramionami i maszerujemy w podziemia.


Podczas gdy nasza gromadka, z lekka znudzona oglądanymi po raz kolejny korytarzami, drepcze sobie przez znane już na pamięć poziomy lochów wujka Danara, pewien literacko niespełniony wampir znajduje czas na uzupełnienie notatek. Odrzuciwszy jako nazbyt pretensjonalny i niezupełnie praktyczny pomysł użycia zamiast atramentu krwi swoich ofiar, w ciszy podkreślanej jedynie skrzypieniem pióra, po raz pierwszy od mileniów mając okazję zaprząc czas teraźniejszy do opisu wartkiego potoku wypadków, przelewa na papier co następuje:

Przygotowania z mojej strony są zakończone. Jestem pewien, że cztery osoby jest liczbą więcej niż wystarczającą, a zgromadzona w naczyniach liturgicznych krew pozwoliłaby na pomyślne przeprowadzenie nie jednego, ale pięciu rytuałów zniesienia trzymającej nas na tym poziomie Banewarrens magicznej bariery. Teraz tylko pozostaje cierpliwie poczekać, aż Xykon nauczy się właściwych zaklęć. Martwym czy nie, czarodziejom zawsze zabiera to za dużo czasu.

Z jego magicznych dywinacji wynika niezbicie, że lochy wracają powoli do rzeczywistości, z której wyrwał je kiedyś Danar, a nawet mają już wejście, znajduje się w jakimś mieście zarządzanym przez paladynów. Paladyni! Ci zakuci w swoje błyszczące zbroje słabeusze nawet nie będą wiedzieli, co ich dopadło. Zanim się zorientują, miastem będę rządzić ja i moje nowe, zbrojne plemię, a ramię w ramię z nami po jego skrwawionych ulicach kroczyć będzie ból, strach i ciemność!

Na osinowy kołek! Cóż temu rozeschniętemu dziadowi może zabierać tyle czasu?!?


Mniej więcej pięć minut po tym, jak planujący podbój świata hematofag postawił kropkę pod znakiem zapytania, i w linii prostej jakieś trzysta jardów dalej, przechodzimy przez danarowy Forbiddance. Wyprawa zapowiada się co prawda równie beznadziejnie jak wszystkie poprzednie, ale tym razem mamy dodatkowo szybką misję, której wykonanie nie powinno nastręczyć większych trudności. Możliwości ograniczają się do następującej alternatywy: czterej towarzysze smarkatej schizmatyczki albo się tutaj po prostu zgubili, albo znajdziemy resztki ich ciał zmasakrowane przez drużynę z Quaan. Guillermo, jak zwykle otwierający wszystkie drzwi, w jednych z nich staje jak wryty. Oddajmy głos osobie winnej jego osłupienia:

Właśnie czytam swój ostatni wpis w pamiętniku, nie mogąc się zdecydować na najtrafniej określający spóźniającego się Xykona epitet, kiedy drzwi kaplicy otwierają się i staje w nich nie lich, ale jakiś żywy człowiek z obrzydliwie zaciemnioną słońcem skórą. Nie ruszam się, a ten wlepia ze mnie bezrozumne spojrzenie, stoi tak przez kilka sekund, po czym się wycofuje, zamykając za sobą wrota. Co to za porządki? Setki lat bez żadnej żywej istoty, jeżeli nie liczyć tych dwu szalonych i zupełnie niejadalnych slaadów, a tu nagle pielgrzymka za pielgrzymką!

Przenoszę się w cień tuż obok framugi drzwi, skąd doskonale słychać krótką naradę odbywającą się właśnie za nimi. Głos zabierają co najmniej trzy różne osoby. Jedna z nich, kobieta, sądząc z melodyjnego głosu elfka, jest kleryczką i proponuje, że pójdzie, na wszelki wypadek, tuż za jakimś Guillermo. Druga kleryczka deklaruje pomoc w ewentualnym, i tu nie wiem czy dobrze zapamiętałem użyty zwrot, ternowaniu andedów. Czyli, po ludzku mówiąc, w czym właściwie? Za moich czasów traktowało się język lepiej, nie zaśmiecając go niezrozumiałym żargonem. Trzeci głos mówi tak cicho, a na dodatek z tak dziwacznym akcentem, że nie jestem w stanie dosłyszeć poszczególnych słów. Czegokolwiek by nie planowali, czeka ich nielicha niespodzianka.


Z trudem łapiąc powietrze po sprinterskiej rejteradzie za oferującą względne bezpieczeństwo magiczną barierę spoglądamy na siebie, ciągle mając trudności z uwierzeniem w to, co się właśnie wydarzyło. Czarny rycerz oddający się lekturze jakiejś księgi w wielkiej komnacie to jedno, ale to, czego w chwilę potem dokonuje dwoma niedbałymi gestami i kilkoma słowami wycedzonymi przez wampirze kły to już zupełnie inna bajka. Najpierw Cinnamon, a w chwilę później Matheney przestają być kleryczkami, ich łączność z Madriel i Coreanem jest całkowicie i być może nieodwołalnie zerwana. Obie siedzą teraz, ze łzami w oczach, załamane i milczące. Postanawiamy wracać do Miasta Świątynnego, jednak chwilowo nikt się nie rusza. Uczucie beznadziei można by kroić nożem.

Nagle nasze chóralne milczenie przerywa głęboki wdech Cinnamon, potem gwałtowny wydech, a następnie pewien rzadko w elfickim używany wulgaryzm. Wspomnianym éigniúmacollmhór (w dość luźnym tłumaczeniu "syn zgwałconej przez parchatego trolla ogrzycy") jest, jak mniemam, wampir w czarnej zbroi, ale zanim jestem się w stanie dopytać o przyczyny tak elokwentnego określenia jego rodowodu, elfka potrząsa Matheney, każąc jej się pozbierać, bo blokada więzi z bogiem zaraz minie. Jej właśnie minęła. I to jak minęła!

Oczy Cinnamon błyszczą żądzą zemsty. Przed jej furią cofnąłby się teraz nawet smok, gdyby takie stworzenia rzeczywiście istniały, usunęłaby się z jej drogi kolosalna statua w Mithril, rozstąpił osławiony Crimson Tide. Według mojej oceny, stulecia wampira są już policzone, więc zamiast tracić czas na opisywanie szczegółów naszej chytrej strategii, mającej na celu obrócenie w proch jego planów na wieczność, oddajmy mu jeszcze raz głos:

No proszę, mieli na tyle rozsądku, żeby salwować się ucieczką. Uciekajcie, słabe istotki, uciekajcie ile sił w nogach. I tak was dopadnę, prędzej czy później – prędzej, jeżeli tu wrócicie zaraz po odzyskaniu więzi z waszymi śmiesznie słabymi bożkami; później, jeżeli będziecie będziecie wystarczająco głupi, by poczekać na zakończenie rytuału. Tak czy owak, będzie na was czekał szwadron moich ghouli. A trzeba wam wiedzieć, że mogą czekać całą wieczność. Mają czas.

Jednego z moich sług wysyłam do Xykona, prosząc go grzecznie, acz zdecydowanie, o pojawienie się w trybie natychmiastowym w kaplicy. Ghoul wraca po chwili z wieściami, od których gotuje się we mnie cała wypita dzisiaj krew. Ten cholerny eks-magik, ta grzechocąca kośćmi kukła, ten taumaturgicznie napędzany osioł ma czelność informować mnie, że na skutek przeprowadzanych dzisiaj, niecierpiących zwłoki eksperymentów, będzie mógł wziąć udział w otwieraniu blokady najwcześniej jutro. Już ja mu pokażę cierpienie zwłok!


Na cierpienie zwłok muszą jednak wszyscy trochę poczekać, bo oto na wampirze siedlisko przypuszcza atak trzyosobowy, silnie obłożony czarami ochronnymi i zdecydowany na wszystko desant. Przodem idzie, hałasując pełną płytówką, Amelanchier. Tuż za nim, na wysokości sufitu, lecę ja. Szyk zamyka Cinnamon, w której elfich oczach wciąż płonie chęć obliteracji krwiopijcy odpowiedzialnego za chwilowe zerwanie łączności między nią a jej boginią. Zapłaci za to, zapłaci drogo, a proch, który po nim pozostanie, wyląduje w koszarowej latrynie. Tak jej dopomóż Madriel i Soulblast Tadhga!

Znowuście tutaj, robaczki? Młot i kowadło aż kuszą, żeby tak między nie znów wpełznąć? Paluszków nieuszkodzonych ciągle dość, by je nadal bezrozumnie pchać między drzwi? Kto by pomyślał – po tylu latach perfekcyjnej monotonii, taka rozrywka! To zeschłe truchło chyba się nie myli: Banewarrens już nie jest tak szczelne jak dotychczas… No cóż, na dobry początek wskażmy kleryczce błąd w jej postępowaniu.

— Tam jest! — krzyczy Cinnamon, rzucając w przeciwnika Sunspear, ulepszony najsilniejszym z dostępnych jej czarów leczących. Wampir w tej samej chwili wskazuje na madrielitkę, wypowiadając słowa morderczego zaklęcia. Zabezpieczenie przed magią śmierci działa bez zarzutu. Ćwierć sekundy później wygarniam w niego ja. Mamy go!

Ejże, co to za porządki?!


Wbiega Guillermo, a za nim reszta naszych. Wróg oddaje pole, zmieniając się w żwawo rejterującą karmazynową mgłę. Bez większego trudu ratujemy czwórkę zawieszonych nad ołtarzem kaplicy thessynitów, dewastując w ferworze walki z jakimś pomniejszym undeadem pewną bardzo masywną i, wydawałoby się, solidnie wykonaną chrzcielnicę, a następnie wychodzimy na powierzchnię.

Nie wiem jak inni, ale ja mam wrażenie dobrze spełnionego obowiązku. Nie tylko wobec miasta, ale także względem imperatywu narracyjnego: nadaliśmy żywych barw szarej dłużyźnie wieczności, którą wkrótce przyjdzie nam zresztą pewnemu wampirowi wydatnie skrócić.

Ale to już całkiem inna historia…

…którą opowiem Ci w szczegółach, kiedy się zobaczymy. Niech choć część sprawozdań z naszych przygód rzucona zostanie na pastwę prozy mówionej.

Ze zmęczonym pozdrowieniem,
Tadhg

Brak komentarzy: