3 listopada 2008

Wstrząsnięty i lekko zmieszany



Aoife Uí Dhraodoir
Pinkett Mews 11
Hollowfaust
Początek Vangalota, Mithril


Szanowna Pani Uí Dhraodoir,

Korzystam z obecności w Mithril Pani córki, Gráinne, by dzięki jej uprzejmości przesłać korespondencję do Pani szybciej niż miało to miejsce w przypadku poprzednich wiadomości. Prawdę mówiąc jakiś tydzień temu cieszyłem się perspektywą napisania tego listu, czekałem z niecierpliwością na koniec moich egzaminacyjnych zmagań, a wizja ich opisania była dla mnie jednym z czynników motywujących do dodatkowego wysiłku. Tymczasem wczorajsze wydarzenia wprowadziły w moje życie więcej zmian niż mogłem w najśmielszych wyobrażeniach przypuszczać. Zmian dramatycznych, niespodziewanych, kładących się nieprzyjemnym cieniem na te aspekty egzystencji, gdzie stałość przekłada się bezpośrednio na zaufanie, a niezmienność na poczucie bezpieczeństwa. Tak się bowiem składa, że niemal jednocześnie stałem się pełnoprawnym nekromantą z Hollowfaust, oficjalnie akredytowanym ambasadorem naszego miasta w Mithril i człowiekiem pozbawionym przeszłości. W tym również, a może przede wszystkim, rodziny.

Cisną mi się pod pióro niezliczone pytania, jednak są na tyle mało specyficzne, że zapytam jedynie jak dziecko: 'Dlaczego?' Jak dziecko, którym dla Pani prawdopodobnie nigdy naprawdę nie byłem. Jak dziecko, które w pewnym momencie przestaje nim być, po tym jak życiowe doświadczenia, nabywane jedno po drugim, z biegiem czasu nieodwracalnie burzą naiwne przekonanie, że świat ma sens, że rodzicom się wierzy bez zastrzeżeń, że wszystko prędzej czy później będzie dobrze. Jak dziecko, które wbrew wszystkiemu, ciągle jeszcze gdzieś głęboko we mnie tkwi, żywiąc się bezzasadnym przekonaniem, że przestać być dzieckiem nie wypada, a nie być naiwnym to nie być wcale.

Przepraszam za formę, w której się do Ciebie w pierwszych dwóch akapitach zwracałem – jest to jedynie zabieg stylistyczny, mający na celu oddanie całego tego chaosu, w który przemieniły się mój umysł i moja dusza, niepokoju, dezorientacji, oderwania od otaczającej mnie rzeczywistości, nadwerężonego związku z ludźmi wokół mnie i z sobą samym. Nieważne, co się okaże, czego się dowiem od Ciebie, co mi powiedzą ci czy inni – zawsze będziesz dla mnie osobą, o której będę myślał z tą jedyną w swoim rodzaju czułością, zarezerwowaną u wszystkich, którzy kiedykolwiek byli dziećmi, dla osoby, która od zawsze była w pobliżu, niezmiennie troskliwej, niezmiennie bezinteresownej, niezmiennie kochającej.

Pomóż mi, Mamo. Pomóż zrozumieć, jakim cudem nie pamiętam niczego, co mogłoby potwierdzać teorię o tym, że jestem jedynie czyjąś kopią, istotą wprowadzoną siłą w świat, który się bez niej doskonale do pewnego momentu obywał. Nie chcąc Cię martwić, ukrywałem przed Tobą fakt wskrzeszenia mnie po szczególnie trudnej misji w głąb Wymiaru Cienia, nie opisałem zdarzających się następnie nie pozostawiających żadnych wspomnień po sobie, nieświadomych prób samobójczych. Wczoraj wytłumaczono mi, że pojawienie się ich było co prawda, jak przypuszczałem, skutkiem gwałtownych przejść, ale ich podłoże leży zupełnie gdzie indziej. Są mechanizmem autodestrukcyjnym, wpisanym w zaklęcie lub rytuał, za pomocą którego zostałem stworzony. Źródło tych rewelacji musi pozostać chwilowo anonimowe, jednak o niedoinformowanie trudno jest je podejrzewać – fakt bezwiednie przeprowadzanych prób unicestwienia samego siebie jest najlepszym dowodem, że to nie kłamstwo.

Stąd gorąca prośba: pomóż mi poznać prawdę o moim pochodzeniu, podziel się proszę wszystkimi informacjami, które mogą mi ułatwić rozsupłanie tego zawiłego splotu niecodziennych okoliczności, niezbadanych motywacji i nieznanych mi wydarzeń. Muszę się dowiedzieć jak najwięcej, konieczne jest zebranie wszelkich dostępnych faktów i to zebranie ich jak najszybciej. Żadna prawda nie będzie dla mnie bardziej bolesna niż altruistyczne, litościwe kłamstwo, zwłaszcza że to ostatnie jest w stanie okazać się śmiertelne nie tylko dla mnie, ale także dla ludzi, których lubię i cenię. Ignorancja jest narkotykiem, którego zażywanie, choć przyjemne, jest prędzej czy później zabójcze. Tym razem prawdopodobnie prędzej.

Wychodzi na to, że zdanie egzaminów przygotowanych dla mnie przez hollowfaustowską komisję, choć niełatwe, było jedynie wstępem do prawdziwego egzaminu, którym będzie dowiedzenie się prawdy o sobie samym. Nie znam reguł, składu komisji ani terminów ostatecznych, mam tylko głębokie przekonanie, że gram o wszystko, że nie będzie szansy na drugie podejścia, poprawki czy komisy. Stawką jest moje życie i nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że może być ono jedynie wynikiem magicznego eksperymentu. Z mojego punktu widzenia, ta kopia jest oryginałem, pierwszym i ostatnim Tadhgiem Mhic Draodoirem jakiego ten świat potrzebuje. Pierwszym i ostatnim, którym ja kiedykolwiek będę. Pierwszym i ostatnim jakiego chciałaś mieć, ciągle masz i, mam nadzieję, niezmiennie będziesz chciała mieć za syna Ty.

W pewien sposób zabawne jest, że magia, od zawsze mnie intrygująca, może się okazać moim jedynym prawdziwym – bo chyba trudno w tych okolicznościach użyć słowa 'naturalnym' - rodzicem. Od jakiegoś czasu to właśnie jej matczynej opiece zawdzięczam życie – broni mnie i moich przyjaciół, pomaga nam w zmaganiach z nieprzyjaznym światem, w krańcowych przypadkach przywraca mnie do świata żywych zza tej granicy, którą większość przekracza raz i tylko w jedną stronę. Teraz dowiaduję się, że również jej podziękować muszę za początki swojej egzystencji i ją – ironicznie – całkiem niedługo może mi przyjść winić za rozstanie się z tym światem. Wygląda na to, skoro zaczęła dochodzić do głosu część czaru odpowiedzialna za samozniszczenie, że spełniłem swoje zadanie, jakakolwiek by nie była jego natura. Piasek w klepsydrze się kończy, czasu jest coraz mniej.

Trzeba działać. Działać szybko, zdecydowanie i rozważnie. Pomóż mi szczególnie w tym ostatnim, przekazując mi jak najszybciej wszystkie informacje, które mogłyby okazać się pomocne w odzyskaniu samego siebie.

Całuję Cię mocno,
Tadhg

* * *


2. Vangalota, Mithril

Raport No. 41#8938#458TMD
Tadhg Mhic Draodoir, M.Th., do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.


Uczony Kolego,

Z niekłamaną satysfakcją donoszę, iż egzaminy urządzone przez komisję uczelnianą z Hollowfaust zdałem i jestem niniejszym pełnoprawnie uznanym czarodziejem w naszym rodzinnym mieście, a tutaj, w Mithril, oficjalnie akredytowanym ambasadorem. Mam nadzieję, że wieści o moim awansie nie doprowadzą nikogo do ataku apopleksji – jest szansa, że rektor zapomniał o mnie na dobre, i że nie przegląda zbyt uważnie dokumentów wypisywanych pewnie teraz w dziekanacie. Zresztą jeżeli dowie się o tym, że zamiast zejść na psy poszedłem "w ambasadory", łatwo będzie znaleźć informatora. A właściwie informatorkę - pani Palm wydawała się mnie nieźle pamiętać. Rzuciła nawet kilka uszczypliwych, choć całkowicie niemających oparcia w faktach, uwag na temat mojej umysłowości za czasów uniwersyteckich. Cieszę się, że nadarzyła się okazja wyprostowania jej poglądów.

Ostatni tydzień był więc dla mnie okazją do powrotu na naukowo-magiczną niwę. Upłynął nie tylko pod znakiem egzaminu jako takiego, ale także produkcji wymaganego do jego zaliczenia przedmiotu magicznego oraz, w wolnym czasie, nauki dalszych arkanów wiedzy tajemnej. Kiedyś bym się o to nie podejrzewał, teraz jednak cieszy mnie każda okazja do spędzenia kilku dni w zaciszu własnej komnaty, z książką magiczną i Mustellusem jako jedynymi kompanami. Mistrz pewnie nadal ma kłopoty z wyobrażeniem sobie takiej sceny. No cóż – niekiedy wyobraźnia ma problemy z dogonieniem rzeczywistości i nie zawsze dotyczy to jedynie negatywnych stron życia.

Jeżeli już mowa o negatywnych stronach życia, to jedną z nich poddaliśmy ostatnio eradykacji. Byliśmy w stanie poradzić sobie z groźnym dla Mithril paktem, który zawarła z pewnym potężnym undeadem rodzina Guillermo, a dokładniej jacyś ginący w pomroce dziejów jego przodkowie. Świadomość niebezpieczeństwa związanego z przywołaniem owej tajemniczej istoty powstrzymywała kilka pokoleń rodziny Balicane od przypominania jej o swoim istnieniu, a tym samym narażenia się na konieczność wypełnienia zobowiązań w ramach zapłaty za ewentualne usługi. Podczas naszego pobytu na Plane of Shadow Guillermo był zmuszony powołać się na pakt i zażądać pomocy. Pomoc przyszła, nie dość szybka co prawda, by uratować mi skórę, ale jednak na tyle skuteczna, że moi towarzysze mogli ujść cało i zapewnić mi przywrócenie do życia.

Pozostała kwestia zapłaty za wsparcie w Wymiarze Cienia, o której Guillermo uparcie nie chciał mówić, ale z którą zaczęło mu być coraz bardziej niewygodnie. Poszukaliśmy pomocy u zaprzyjaźnionej kapłanki i to dzięki niej udało nam się z naszym niedawnym mrocznym sprzymierzeńcem spotkać w jego cienistej siedzibie. Kiedy okazało się, że ceną za usługi w Świecie Cienia ma być hekatomba urządzona w Mithril lub okolicach, nie mieliśmy wyjścia – zamiast renegocjować warunki paktu, unieważniliśmy go, odsyłając w niebyt żądne krwi stworzenie. Przy okazji muszę donieść, że przy odpowiednim doborze zaklęć nie ma na świecie bardziej skutecznego duetu niż kapłanka i nekromanta. Nawiązanie dobrych stosunków z klerykami władającymi wysokopoziomowymi czarami wydaje się być niezłym pomysłem nie tylko ze względu na ich czary leczące – odpowiednio użyta, pozytywna energia potrafi być niesamowicie skuteczną bronią i jej ofensywne zastosowania przerastają wiele zaklęć czarodziejskich.

Przed nami znów Banewarrens, o ile jakieś misje bardziej personalnej natury nie okażą się niedługo priorytetowe.

Pozdrawiam,

Tadhg Mhic Draodoir

* * *

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
Pierwsze dni Vangalota, moje - być może ostatnie, Mithril

Q'Innieczku,

Co prawda nie wszystkim z łatwością przyjdzie w to uwierzyć, ale jestem dość litościwym stworzeniem, więc nie będę Cię tym razem obciążał psychicznie enumeracją nieszczęść mnie spotykających, ani też litanią moich życiowych problemów – zrobiłem to już w liście do swojej rodzicielki, albo w każdym razie do Aoife Uí Dhraodoir, która za moją rodzicielkę powszechnie uchodzi. To powinno wystarczyć. Co nie oznacza, oczywiście, że będzie lekko – znoszenie mnie w fazie manii jest przypuszczalnie jeszcze trudniejsze niż radzenie sobie ze mną wtedy, gdy tkwię w otchłaniach depresji. Tak czy siak, życzę szczęścia - dziś będziesz zdany na mój całkiem niezły humor.

A więc po pierwsze – ZDAŁEM!!! Zdałem w końcu ten przeklęty egzamin, na złość wszystkim nadętym bufonom z naszej cennej Alma Mater, którzy w ramach magicznej kariery wróżyli mi najwyżej zostanie ulicznym kuglarzem, natomiast za jedyny związek z nekromancją skłonni byli uznać zutylizowanie moich szczątek do produkcji strzegących porządku na ulicach Hollowfaust undeadów. Nie powiem, ja sam, gdyby mi ktoś jeszcze rok temu przepowiedział jakiekolwiek sukcesy na naukowej niwie, uznałbym go za oszusta i przypuszczalnie zabiłbym wybuchem niekontrolowanej radości. Jak widać zaskoczyć potrafiłem nie tylko nauczycieli – udało mi się zadziwić samego siebie.

Po drugie – zdałem bardzo dobrze! W pierwszej części, sprawdzającej wiedzę teoretyczną, pomogli mi wydatnie Nester, Cinnamon i Gabriel. Nawet Guillermo – przynosząc i odnosząc opasłe tomy w bibliotece Shadow Guild - robił co mógł, bym przed ustalonym na poranek następnego dnia egzaminem opanował jak najwięcej materiału. Przyswoiłem sobie naprawdę zadziwiające ilości informacji – skłamałbym twierdząc, że kiedykolwiek w życiu już coś takiego mi się przytrafiło. Tytanem pracy nigdy wcześniej nie bywałem. Regularne korespondowanie z Tobą, choć wymagające trzymania się z lekka mniej oficjalnego rejestru i zdecydowanie mniejszego uporządkowania, okazało w trakcie pisania bardzo pomocne w skutecznym przelewaniu myśli na papier – egzamin poszedł jak z płatka. Były pewne poślizgi, jak na przykład wtedy, gdy przyszło mi opisać w eseju codzienne życie mieszkańców Mithril, o którym moje pojęcie jest bledsze niż duch albinosa, ale jak powszechnie wiadomo, po tylu latach naukowej, a w moim wypadku pseudonaukowej kariery, człowiek jest w stanie lać wodę tak umiejętnie i na tak ezoteryczne tematy, że przy nich esej o niezbyt znanej mi codzienności mithrilczyków był naprawdę bułką z masłem. Treść, niezbędną przy tego rodzaju przedsięwzięciach, stanowiła po części wiedza, po części domysły, po części nawet wyobraźnia – całość była widocznie na tyle przekonująca, że egzamin pisemny zaliczono mi bez szemrania.

Drugą częścią, przyznać muszę, odrobinę mnie zaskoczyli. Okazało się, że przeprowadzać ją będzie Gráinne, która zaznajomiwszy się z zawartością mojej książki czarów udała się jak grzeczna dziewczynka, którą już jakiś czas temu przestała chyba być, na spoczynek, natomiast szanowna komisja wytłumaczyła mi reguły pojedynku, jaki miałem z własną siostrą stoczyć następnego ranka. Otóż ma ona rzucać we mnie zaklęciami, podczas gdy ja mam się przed nimi bronić za pomocą tych samych czarów użytych tak, by rozproszyć użytą przez nią magię. Tym razem w ramach pomocnika stanęła przy moim boku Cinnamon. Przypuszczalnie z lekka zaskoczyła swoją boginię, prosząc w porannych modlitwach właściwie jedynie o Dispel Magic, za to w ilościach hurtowych – podejrzewam, że Madriel mogła część swojej boskiej uwagi zaprzątnąć na chwilę przyjrzeniem się Mithril oraz wydarzeniom, które zmuszają jej kleryczkę do tak masowego anihilowania efektów magicznych. Sam pojedynek był krótszy niż się spodziewałem. Podejrzewałem siostrę o bardziej zróżnicowany dobór zaklęć, więc przy drugiej z rzędu próbie ogłuszenia mnie czarem Daze nie miałem go jak zanegować i musiałem polegać na kleryckim czarze rozpraszającym. Gráinne, spryciara, użyła maksymalnej mocy, więc Cinnamon nie zdołała mi pomóc, ale na szczęście ja sam się po prostu efektowi oparłem i niniejszym drugą część zaliczyłem.

Następnie wpadliśmy w łapy – wybacz tanią grę słów - starej Palm. Od czasów uniwersytetu nie zmieniła się zbytnio – nadal była oschła i zasadnicza. Uszczypliwość także jej nie przeszła – do zadawania zagadek przystąpiła dopiero po wyrażeniu swego mniej niż pochlebnego zdania na temat moich naukowych dokonań. Pierwsza z zagadek, czysto matematyczna, nie stanowiła żadnego problemu – zupełnie bezwiednie wymruczałem odpowiedź, ale że stawka była z każdym etapem egzaminu coraz wyższa, na wszelki wypadek przeliczyłem to proste zadanie z rachunku prawdopodobieństwa jeszcze raz, zanim podałem oficjalne rozwiązanie. Z drugą było trochę więcej kłopotu, bo tym razem przeszliśmy do mądrości ludowych, a na nie, jak może pamiętasz, jestem wręcz uczulony. Podejrzewam, że znasz te durne zagadki, w których zegar nie je, nie pije, a chodzi i bije? Właśnie. Najprostszy sposób na to, by na imieninach u cioci wzięto cię, w zależności od wieku, za niepoważnego smarkacza lub zdziecinniałego piernika, ale kiedy głupawy wierszyk czy wyliczanka urasta do rangi problemu, od którego zależy twój wikt, opierunek i fundusz reprezentacyjny w Mithril, przestaje cię martwić jego wątpliwa wartość literacka, a zaczynasz się usilnie zastanawiać czemu, czemu, ale to CZEMU!!! musisz do zostania nekromantą być w stanie myśleć tak, jakbyś się starał o posadę wioskowego głupka. Można się upierać, że drobina folkloru jeszcze nikogo nie zabiła, choć spróbuj powiedzieć to tym, których spotkał folklor uzbrojony w widły i kłonice. Wioskowym głupkiem pewnie bym nie został, bo ostatecznie nie udało mi się zgadnąć oryginalnego rozwiązania (którym był 'cień'), natomiast moja odpowiedź - 'noga' - pasowała jak ulał. Pokazuje to aż nazbyt dobitnie, że sens takich zabaw jest dość dyskusyjny, a wartość edukacyjna znikoma.

Trzecia zagadka pani Palm mogłaby przypuszczalnie sprawić problem ludziom, którzy o logice jedynie słyszeli, nigdy jej nie widzieli i generalnie nie są pewni czy to rodzaj futrzanej spódniczki, czy może słodki, podobny nieco do wysuszonego budyniu deser produkowany przez halflingi. Na pewne trudności mogliby też się natknąć ci, dla których stryjenka różni się od ciotki jedynie ilością sylab, teść od zięcia nie różni się wcale, a cały koncept rozmnażania się płciowego jest tematem obcym organicznie, organizacyjnie i kulturowo. Generalnie – bułka z masłem. Czwarta zagadka... no cóż. Znów wymyśliliśmy – bo pomagali mi w ramach kibiców i konsultantów Cinnamon z Guillermo – inne rozwiązanie, które tym razem nie zostało zaakceptowane na gruncie 'braku konceptualnej spójności z pozostałymi zagadkami'. Nie będę tego komentował, bo szkoda słów, zresztą o wątpliwych walorach poprzednich zadań już chyba wspominałem. Tak czy owak, tę część egzaminu też zaliczyłem, pozostała już tylko jedna – ta jedna, której oblanie spowodowałoby - w przeciwieństwie do poprzednich części, które można było poprawiać po jakimś czasie – permanentne zdyskwalifikowanie mnie jako kandydata na nekromantę, a dni mojego ambasadorowania w Mithril dobiegłyby końca.


OSTATNIA CZĘŚĆ EGZAMINU
(przepis wg komisji egzaminacyjnej z Hollowfaust)

Składniki:
niedoszły nekromanta –1 szt.
pomocnicy egzaminowanego –2 szt.
mieszanka undeadów –nie mniej niż 20 szt.
opuszczona wioska –1 szt.
deszcz, chmury, ponura atmosfera, złe przeczucia –do smaku

Czas przygotowania składników:
około 12 godzin

Czas wykonania:
60 minut

Weźmij w wiliję examenu ono chłopię, co się nekromantą pragnie zwać, a naznaczyć mu zezwól dwie persony ku pomocy, patrzaj jeno, by żadna paladyńskim zawodem się nie parała – tacy bowiem egzaminacyjne zachody wniwecz obrócić zbyt łacno potrafią, a to pomagając ponad miarę, a to znów bezrozumną pogonią za zbyt mocarnego zła tępieniem w kłopoty niepotrzebne kandydata pchając. Przed nocy zapadnięciem przestrzeż przed dnia następnego grozą i ryzyka generalną naturą, po czem czary zgotować pozwól dowolne tak w liczbie, jak i w rodzaju. Do rana pozostaw w pokoju, niechaj się dobrze przegryzie i zmaceruje.

Rankiem na miejsce zaprowadź i, klepsydrę godzinną nastawiwszy, nakaż eradykacyję dwóch dziesiątków nieumarłych, uprzednio w przysiółku pochowanych. Onych wzmocnić, tudzież urozmaicić wskazanym jest wedle uznania. Bacz, by zmagania z najsilniejszemi zbyteczne się okazać mogły, jeśliby adept konceptem w poszukiwaniach nadrobić pragnął w mocy niedostatki. Zezwól na branie przedsię wszelakich patentów, taumaturgyj i oręża, patrzaj jeno bez ustanku, azali krzywda mu się przesadna nie dzieje – w którem to wypadku examen anuluj, ze szponów śmierci rychłej wybaw, a kijem pogoń, bo nekromancyj czynić on niegodzien. Jeśli konceptem się wykazuje i z życiem się nie rozstawa, po godzinie z ognia wyjmij, odstaw do ostygnięcia i, nieumarłych zrachowawszy, werdyktu udziel.


Wiedziałem, że nie będzie łatwo – ostatecznie nie po to organizowano ten egzamin, żeby było łatwo. Decyzja komisji o możliwości zabrania ze sobą dwóch pomocników potwierdziła jedynie moje podejrzenia. Miałem iść z Cinnamon, teraz dołączył do nas także Guillermo. Paladynowi nie pozwolili mi towarzyszyć, zanim w ogóle zdążyłem się odezwać – podejrzewam, że i tak bym o niego nie poprosił. Starannie dobrałem czary, których miałem nauczyć się następnego ranka, porozmawiałem z Cinnamon odnośnie niezbędnego wsparcia z jej strony, dopisałem dalszą część egzaminacyjnego zwoju i poszedłem spać.

Spałem jak dziecko. Po przebudzeniu godzinka nad książką zaklęć, śniadanie, kilka szybkich ustaleń z kompanami, teleport do jakiejś zrujnowanej wioski pod Mithril, nastawienie klepsydry i... wyścig z czasem się rozpoczął. Uzbrojeni po zęby, podążając za Cinnamon wykrywającą swoim kleryckim zaklęciem undeady, szliśmy przez wioskę z morderczym błyskiem w oku i w doskonałych humorach, od czasu do czasu feerią magicznych popisów i szczękiem broni zakłócając spokój wymarłego przysiółka.

Guillermo i ja zachowywaliśmy się jak dzieci, które po raz pierwszy zobaczyły plac zabaw. Trzeba przyznać, że komisja egzaminacyjna się postarała, prezentując prawie cały arsenał nekromantycznych sztuczek, które czynią armię Hollowfaust tak trudną do pokonania – na brak rozrywek zdecydowanie nie mogliśmy narzekać. Były trupy twardsze od stali i trupy wybuchające, ożywieni ludzie i nieumarłe zwierzęta. Powolne i szybkie, słabe i silne, pojawiające się pojedynczo i grupami – wszystkie stwory prędzej czy później padały ofiarą naszych czarów i broni. Komisja musiała być z lekka zdziwiona, kiedy swoim nowym zaklęciem – Seek the Soulless - zmiatałem kolejne undeady, nie czyniąc najmniejszej krzywdy niczemu, co żywe. Szliśmy jak rozgrzany do czerwoności nóż przez osełkę masła.

Do czasu, gdy Cinnamon, wykrywającej negatywną energię, puściła się z nosa krew. W jeziorku czyhało coś potężnego, jakaś siła na tyle mroczna, by jej złowroga moc o mały włos nie spowodowała omdlenia u wyczulonej na jej emanacje kleryczki. Trafiliśmy na główną atrakcję dzisiejszej wycieczki. W normalnych okolicznościach pewnie podalibyśmy tyły, ale jeżeli nasze pobieżne rachunki były ścisłe, do wykonania zadania potrzeba nam było jeszcze trzech sztuk. Nie było odwrotu, a kiedy go nie ma, zachowujemy się jak rasowy paladyn – przemy naprzód. Nie trzeba było nawet specjalnie się wysilać – przeciwnik grzecznie sam wylazł na brzeg. Nie na darmo jest u nas w Hollowfaust powiedzenie, że jeżeli ty się nie wybierzesz na cmentarz, to cmentarz sam pofatyguje się do ciebie.

Było ciężko, ale nie tragicznie. Co prawda poturbowano ociupinkę moich kompanów, po stwór oprócz wielkiej siły zaprezentował zadziwiającą wprawę w walce wręcz, ale moim zaklęciom, spływającym morderczym dla niego strumieniem z bezpiecznej dla mnie wysokości, zdawało się nie być końca – gest za gestem, sylaba za sylabą, eksplozja za eksplozją. Zwycięstwo było kwestią czasu, w tym wypadku jakiejś niecałej minuty.

Po upływie regulaminowej godziny pojawili się wszyscy członkowie komisji, do tej pory z bezpiecznej odległości śledzący nasze poczynania. Miny mieli uroczyste. Ukatrupiliśmy, sami o tym nie wiedząc, więcej undeadów niż wymagano – wahali się przez chwilę między wyróżnieniem za efektywność a odjęciem punktów za brak finezji. Tak czy owak egzamin uznali za zdany. Rozpłynęli się w gratulacjach. Wręczyli dyplom oraz listy uwierzytelniające. Przekazali z namaszczeniem magiczną laskę pełnoprawnego nekromanty. Zaprosili na oficjalny raut za dwa dni. Nastała, tak rzadko ostatnio mi towarzysząca, pełnia szczęścia. Nie wiem, gdzie to jest w gwiazdach zapisane, ale mnie nie może być na tym świecie za dobrze - coś się po prostu musiało spieprzyć.

No i się spieprzyło.

Na wieczór byłem umówiony z Gehimin, która obiecała zająć się wyjaśnieniem sprawy moich samobójczych skłonności. Zdeklarowała się, że za pomocą jednego ze swoich silniejszych zaklęć skontaktuje się z istotami spoza naszego świata i spróbuje z ich pomocą poznać źródło moich problemów. Tymczasem okazało się, że nie tylko ja stoję w kolejce po wyjaśnienia – także Guillermo ma duże kłopoty, wymagające natychmiastowego rozwiązania. Przypuszczalnie utrzymywałby je w tajemnicy, jak to ma w zwyczaju, jednak wymiana osobowości z Cinnamon w wieży beholdera spowodowała, że elfce musiał się przyznać. Z pewnymi oporami, po delikatnym podpytywaniu, postanowił i mnie przedstawić sytuację. Z jego opowieści wynikało, że mamy problem, którego kalibru możemy się jedynie mgliście domyślać, jednak nawet najbardziej optymistyczne scenariusze zakładały, że sytuacja nazbyt łatwo może wymknąć się spod kontroli. Potężny undead, którego Guillermo poprosił o pomoc w Świecie Cienia, w niedługim czasie miał zacząć domagać się za swoje usługi zapłaty. Walutą miała być energia życiowa, a kwota była dość słona: sto istnień ludzkich. Niestety, nie było sposobu na zignorowanie jego roszczeń - Guillermo stał się dla stwora bramą do naszego świata. Postanowiliśmy, że renegocjacja paktu z czymś takim musi mieć pierwszeństwo nad moimi zapędami do autodestrukcji – w końcu ja miałem ochotę zabić jedną osobę, podczas gdy tu chodziło o ludobójstwo na dużą skalę.

Plany uległy więc zmianie, Gehimin miała spróbować skontaktować się z istotą, która umożliwi nam spotkanie z potworem trzymającym Guillermo w szachu. Może to zabrzmi głupio w ustach nekromanty, ale miałem undeadów po dziurki w nosie, miałem ich do tego stopnia dość, że postanowiłem potraktować 'renegocjację' za synonim 'anihilacji'. Czasem trzeba zachować się jak paladyn, zwłaszcza że Gabriel podobno podczas trwania mojego egzaminu zapowiedział wybranie się na dłuższy urlop z dala od Mithril, Banewarrens, bram do Quaanu i innych atrakcji tego rodzaju. Nie wtajemniczając nikogo w szczegóły mojego planu, przygotowałem jedyny w swoim rodzaju zestaw zaklęć, niepozostawiający nikomu, kto byłby jego świadom, cienia wątpliwości odnośnie tego, że jestem nekromantą. Dziesięć razy Vampiric Touch w wersji podstawowej, trzy razy we wzmocnionej, True Strike oraz Soul Blast. Jak widzisz, Tadhg zdecydował się nie brać jeńców i nie marnować czasu na czcze gadanie.

Tego, co nastąpiło później nie mogę w pełni opisać – pewne aspekty, w tym cena, jaką zażądano od nas za pomoc w rozwiązaniu problemu, muszą na razie pozostać tajemnicą. Dość, że dotarliśmy do siedziby istoty, która pomogła nam niegdyś na Plane of Shadow, a teraz stanowiła dla wszystkich wokół Guillermo śmiertelne zagrożenie. Siedliszcze, ukryte gdzieś w głębokim Cieniu między wymiarami rzeczywistości, samo w sobie, jeszcze przed przybyciem gospodarza, potrafiło zmrozić w człowieku krew. Konstrukcja z włosów, kości i czystego koszmaru, mroczna i przeraźliwie zimna, zdawała się wysysać z nas energię. Po raz pierwszy w życiu poczułem wręcz fizyczną obecność zła – jeżeli nawet ja to czułem, ciekawe co czuła Cinnamon? Jeden rzut oka na nią wystarczył, by się przekonać, że nerwy zazwyczaj niewzruszonej elfki napięte są jak postronki, a ona całą siłą woli powstrzymuje się przed popełnieniem jakiegoś szaleństwa. Takiego jak na przykład ucieczka.

Czy też, pomyślałem o własnych zamiarach, próba ataku.

Choć wydawało się to niemożliwe, zrobiło się jeszcze zimniej, jeszcze mroczniej. Przybywał gospodarz. Był zupełnie inny niż tam, na cienistym odbiciu cmentarza w Mithril – poruszał się wolniej, był potężniejszy, ale jednocześnie jakby mniej zdefiniowany. Mój wzrok z niejakim trudem wyodrębniał go z mroków panujących w jego tronowej komnacie. Poczucie bezsensowności rozmów z tym stworzeniem wzrastało ręka w rękę z przekonaniem o konieczności unicestwienia go raz na zawsze. Niewątpliwie był undeadem. Bez wątpienia był też kimś lub czymś innym.

Rozpoczął dziwną rozmowę z Guillermo. Odnosiło się wrażenie, że jego inteligencja jest uśpiona, trwa w czymś w rodzaju letargu, że sprawia mu trudność zrozumienie najprostszych słów, a jednocześnie wyczuwało się potężną siłę woli, utkwioną w jednym celu – zyskaniu ciepła żywych istot, ogrzania się nim, przebudzenia z trwającego od stuleci snu. Sprawiał wrażenie olbrzymiego kota, marzącego o gorącym zapiecku. Było w tym coś odpychającego, niepowstrzymanego, napełniającego grozą. Renegocjacja paktu nie wydawała się bardziej prawdopodobna niż zatrzymanie strumienia lawy leniwie zsuwającego się z krateru wulkanu.

Trzeba było zacząć działać, zwłaszcza że ani na Cinnamon, ani na mnie nie zwracano w ogóle uwagi, całość uśpionej świadomości stworzenie ufiksowało na Guillermo. Kleryczka była całkowicie wytrącona z równowagi, trwała gdzieś pomiędzy paniką a katatonią. Nie interesowało jej nic – chciała jedynie stąd odejść, powrócić do domu i świata, którego stałą składową jest światło, ciepło i życie. Przejąłem inicjatywę, obcesowo zmuszając ją do działań pierwszym Vampiric Touchem. Życiowa energia popłynęła do mnie najpierw jednym, potem drugim wartkim strumieniem. Cinnamon podleczyła się, konwertując jakieś zaklęcie na czar leczący, a ja rzuciłem kolejny Vampiric Touch. Procedurę powtarzaliśmy wiele razy, aż do momentu, gdy skończyły mi się zaklęcia i cały wręcz buzowałem od nadmiaru zebranej w ten sposób energii życiowej. Nie czułem się tak nigdy. Nigdy więcej nie chcę musieć się tak czuć.

Resztę możesz sobie łatwo wyobrazić. Stwór przestał istnieć, a ja, wyczerpany do granic, wróciłem razem z towarzyszami do Mithril. Po drodze dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć. Wiem, że moje próby samobójcze to tak naprawdę część składowa czaru, za pomocą którego przywołano mnie do życia – standardowy mechanizm autodestrukcji wbudowany w magicznie wykonaną kopię oryginalnej osoby.

Wszystkie déjà vu, które w życiu miałem, mogą się okazać prawdziwymi wspomnieniami.
Wszystkie wspomnienia, jakie mam, mogą być kłamstwem.
Ja to tak naprawdę jakiś obcy on.
Kurwa, kurwa, kurwa.

Tadhg
* * *

Z notatnika Tadhga:

***
kubek w kubek
kropla w kroplę
ja i on

dzień i noc
zmierzch i świt
on i ja

kopia wzorca
wzorzec kopii
ja i on

kamień w wodę
słowa w wiatr
on i ja

skrajnie identyczni
i różni bliźniaczo
...my?

Oko w oko z okiem

22. Hedrota, Miasto Świątynne

Raport No. 40#8938#458TMD
Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.


Otoczenie, w którym piszę ten raport, czyli solidne mury mithrilskiego Miasta Świątynnego, napełnia mnie nieczęsto ostatnio doświadczanym poczuciem bezpieczeństwa. Stałości w wiecznie zmieniającym się świecie, zewnętrznego i wewnętrznego spokoju. Tymczasem wszystko, co w ostatnim czasie dzieje się poza tym pilnie strzeżonym sercem palatynatu zdaje się na tysiączne sposoby burzyć spokój, nadszarpywać poczucie stałości i niweczyć wiarę w jakiekolwiek, nawet najbardziej złudne, bezpieczeństwo.

Nie udało mi się jeszcze do końca ochłonąć ze śmiertelnej wycieczki w głąb Wymiaru Cienia, kiedy za namową Lizetty ruszyliśmy do Quaan, siedziby naszych najpotężniejszych wrogów. Jest to ograniczony przestrzennie, będący raczej ekstradymensjonalną efemerydą niż prawdziwie oddzielnym światem, wymiar, którego łączność ze Scarnem została zerwana w bezpośrednim następstwie starcia bogów z tytanami. Z braku możliwości udzielenia naszej eskapadzie wsparcia militarnego, zostaliśmy wzmocnieni duchowo - niejasną zapowiedzią przychylności losu, udzieloną nam przez kapłankę Enkili. Fakt, że to Enkili właśnie, a nie Corean czy Madriel, zapewnił nas o powodzeniu misji zdawał się od samego początku dość znamienny, ale też chyba tylko on mógł spróbować przewidzieć nieprzewidywalne.

Quaan jest nieprzyjemnym miejscem, zamieszkanym przez jeszcze bardziej nieprzyjemne istoty - to właśnie stamtąd pojawili się nasi przeciwnicy w wyścigu do ukrytych skarbów Banewarrens. Podczas misji, z której właśnie wróciliśmy, udało nam się przerzedzić nieco ich szeregi, choć sami nie uniknęliśmy strat - życie w starciu z beholderem stracił (choć nie na długo) Nester, bard z Shadow Guild.

Za sukces należy uznać nie tylko ujście z życiem z rozlicznych potyczek z mantykorami, ogrzymi magami, trollami, dragon turtles, etc., ale także zamknięcie dwóch portali, prowadzących do naszego świata. Powinno to udaremnić plany inwazji Mithril (co wydaje się być celem wszystkich istot wokół palatynatu) oraz być może kupić nam kilka dni czasu podczas dalszej eksploracji Banewarrens.

Niestety część z tego czasu poświęcić muszę na zdanie egzaminów przed komisją nekromantów z Hollowfaust. Wiem, że zabrzmię jak dawny Tadhg, ale te egzaminy naprawdę nie mogły przypaść w bardziej niefortunnym momencie.

Pozdrawiam,
Tadhg Mhic Draodoir

* * *

Gráinne Ní Dhraodoir
Academy Drive 45
Hollowfaust
Mithril, pod Twoją tutaj obecność

Siostrzyczko!

Czy zastanawiałaś się kiedyś jak bardzo forma przekazu wpływa na jego treść? Jesteś tutaj w Mithril, porozmawiamy pewnie już całkiem niedługo, ale... no właśnie. Ale. Tak już się przyzwyczaiłem do tego, że do Ciebie piszę, że chyba i tym razem większość tego co chciałbym powiedzieć przeleję na papier. Choćby ze względu na chronologię. Oraz, jak się tak nad tym zastanawiam, Twój spokój ducha. Chcę, żebyś podczas swojego pobytu w Mithril była przekonana, że największym z moich problemów są czekające mnie egzaminy przed komisją nekromantów z naszego rodzinnego miasta - z takim przekonaniem lepiej będzie i Tobie, i mnie.

Na początek może trochę domorosłej filozofii. Jak wiadomo, na życie większości osób składają się naprzemiennie okresy mniej lub bardziej jednostajnej egzystencji oraz momenty przełomowe, które nazwać można kamieniami milowymi. Dokładnie tak wyglądały także moje dni za dawnych, dobrych czasów - tak dobrych, że łza się w oku kręci, kiedy teraz o nich myślę. Tak dawnych, że ledwo je pamiętam.

'Dar zapomnienia'. Kiedyś skłonny byłem uważać tę kolokację za oksymoron - dziś, kiedy codzienność nie chce przestać być bezustannie przełomowa, kiedy regularnie potykam się o sąsiadujące ze sobą kamienie milowe, kiedy cały świat, stanąwszy na głowie, nie ma najmniejszego zamiaru wrócić do normalności, dziś rozumiem, że niepamięć, czy choćby towarzyszące oddaleniu w czasie zatarcie konturów wspomnień, to rzeczywiście dar. Tylko dzięki niemu jestem w stanie nadawać obłędowi pozory rozsądku i dopatrywać się w ciągłym zagrożeniu enklaw poczucia bezpieczeństwa. Wiem, że nie da się nauczyć zapominania - niejako w zastępstwie, nauczyłem się nie chcieć pamiętać. Wybiórczo. Wręcz sprawczo.

Nie chcę pamiętać, że całkiem niedawno i z zupełnie nieznanych przyczyn próbowałem sobie odebrać życie. Podejrzewam ingerencję z zewnątrz, jakiś czar, klątwę lub psychiczny przymus ze strony kogoś, komu wszedłem w drogę lub zalazłem za skórę. Prawdopodobne jest również, że wpływ naznaczonej Cieniem magii mógł się tutaj okazać czynnikiem sprawczym. Znając siebie nie podejrzewam, że zrobiłem to z własnej woli. Pewności jednak mieć nie mogę - chęć zapomnienia mogła w tym wypadku być silniejsza niż zwykle.

Nie chcę pamiętać, jak w szaleńczym pędzie od zażegnanego niebezpieczeństwa ku nieznanym zagrożeniom popełniamy znów te same błędy, nawet jeżeli nie zawsze kończy się do dla nas tragicznie. Mimo że nasze umiejętności radzenia sobie w ciężkich sytuacjach rosną, ciągle nie są - i nigdy nie będą, z czego wydajemy sobie nie zdawać sprawy - usprawiedliwieniem dla brawury, lekkomyślności i braku zdyscyplinowania. Prawda, zaczynamy planować, ale nawet najlepszy plan nie jest wart funta kłaków, kiedy nagle jedna osoba się wyłamuje i zaczyna robić coś na własną rękę. Zwłaszcza, że wskutek takiego zachowania zazwyczaj później wszyscy mają ręce pełne roboty.

Nie chcę pamiętać, że w wyniku radosnej samowoli jednego z członków naszej drużyny zmuszeni byliśmy walczyć z Dragon Turtle na zimnym, wilgotnym i z wolna obumierającym wymiarze rzeczywistości, zwanym przez jego mieszkańców Quaanem. Bezsens zaprzęgania potężnej magii do unicestwiania istot, z którymi walka nie zbliża nas do wyznaczonych celów jest dla mnie często wręcz obezwładniający. Nie zrozum mnie źle, nie chodzi mi tutaj o ochroniarskie zapędy względem wymierającej fauny - po prostu mam wrażenie, że któregoś dnia, jeżeli nie oduczymy się typowego dla Gabriela i reszty paladynów 'napierania', po jednym takich starć okaże się, że było dla nas ostatnim dzwonkiem, po którym zalega już jedynie wieczna cisza. Trafi nareszcie kosa na kamień i będzie to w naszym wypadku kamień nagrobny.

Nie chcę pamiętać, jak przez opóźnienie związane z poprzednią bezsensowną utarczką nasi wrogowie mają czas na przegrupowanie i jesteśmy zmuszeni do walki na kilka frontów, z atakującą głównie mnie z powietrza harpią, jakimś niewidocznym wrogiem mentalnie opanowującym naszych wojowników i zaczajoną w zasadzce przy teleporcie z Quaan do naszego świata grupą potworów. Z każdym trafieniem kolejną zatrutą strzałą czuję, jak opuszczają mnie siły i powoli wycieka ze mnie życie, ale to, co mnie w tym momencie boli najbardziej jest przeświadczenie, że samiśmy się o to prosili. A teraz zastanawiam się ile błędów będzie jeszcze potrzebnych, byśmy się na nich zaczęli uczyć.

Nie chcę pamiętać, że rozsądek w naszej drużynie zawsze ustępuje miejsca głośnemu gardłowaniu i dlatego właśnie wróciliśmy do Quaan ratować niewolników, których nie tylko nie potrafimy uwolnić, ale nawet przekonać do tego, by chcieli zostać wyzwoleni. Przypadkowe spotkanie z pewnym pragnącym zemsty couatlem spowodowało, że postanowiliśmy zająć się 'wymierzaniem sprawiedliwości', jak ująłby to paladyn, a de facto zamordowaniem architekta i twórcy tej obcej krainy.

Nie chcę pamiętać, jak ze śmiertelnej salwy zabójczych promieni skoncentrowanych na Gabrielu dowiedzieliśmy się, że mamy do czynienia z beholderem. Jedynie niesamowita wytrzymałość paladyna pozwoliła mu ten morderczy atak przeżyć, ale już w chwilę później podobna sztuka nie udaje się ani Nesterowi, ani naszemu nowemu sprzymierzeńcowi, couatlowi. Z beholderem ostatecznie się rozprawiamy, choć straty po naszej stronie nie są pozwalają w pełni cieszyć się z odniesionego zwycięstwa. Słodko-gorzki smak wydaje się być na zawsze naszym towarzyszem.

Nie chcę pamiętać, że jedynie cudem - i mowa tu o prawdziwym, potężnym czarze Miracle uwolnionym przeze mnie ze znalezionego u beholdera pierścienia - udaje się nam uciec z łap czekającej na nas po drodze do portalu prawdziwej armii lordów Quaan. Sprzyjające naszej misji istoty wyższe zdołały wpleść w wyzwoloną magię efekt dodatkowy w postaci wskrzeszenia Nestera, co z jednej strony wiele nam ułatwia, z drugiej jednak czyni bolesną lekcję mniej dotkliwą, a co za tym idzie mniej zapadającą w pamięć. Czas pokaże czy nasz bard wyciągnie z niej właściwe wnioski.

Nie chcę pamiętać, jak desperacki Plane Shift w wykonaniu Gehimin unosi nas z Quaan po ostatecznym zamknięciu bramy między tym nieprzyjemnym światem a kaplicą Thessyny, rzucając nas daleko od Mithril, za to niebezpiecznie blisko Morza Krwi, wysoko na podległych Hedradzie klifach Celestial Shelf. Powrót do Mithril także zawdzięczamy kleryczce Enkili i jej teleportowi.

Nie chcę, a jednocześnie nie mam wyjścia, muszę pamiętać o tym wszystkim. Tak samo jak o tym, że jestem tutaj przedstawicielem Hollowfaust, czyli miejsca, wobec którego moje uczucia są wyjątkowo ambiwalentne, wahające się między nostalgią za dawnymi czasami, a ulgą, że mnie tam nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Muszę przyznać, że pobyt w Mithril jest najciekawszym dotąd fragmentem mojego życia - i dlatego teraz, kiedy Hollowfaust się o mnie upomniało, wtłaczając mnie jak kiedyś w swoje prawa, struktury i regulacje, ponownie budzi się we mnie dawny sprzeciw, dawny brak pokory, dawny bunt.

Stan, którego tak długo nie chciałem pamiętać, że teraz zmuszony jestem odkrywać go na nowo.

Miejmy nadzieję, że zapomnienie nie będzie motywem przewodnim moich egzaminów w nadchodzącym tygodniu, może nareszcie dam Matuli powód do dumy ze mnie także na polu akademickim.

Dzięki za trzymanie kciuków, co na pewno będziesz robić,

całuję Cię mocno,
Tadhg

* * *

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
końcówka Hedrota, Mithril

Q'Inniú,

W ostatnim liście towarzyszyłeś mi w bezowocnych próbach wytłumaczenia przyczyn mojego niedoszłego samobójstwa. Dziś zabiorę Cię w podróż do Quaan, co o tyle nie jest wielką zmianą tematyki, że bardzo łatwo wycieczkę tę za kolejną próbę samobójczą wziąć. Wypada być wdzięcznym losowi, że podobnie jak poprzednio nie zakończyło się to zejściem śmiertelnym w moim wykonaniu, choć nie wszystkim w równym stopniu sprzyjała fortuna. W przeciwieństwie od moich autodestrukcyjnych zapędów z Plane of Shadow, tym razem przyczyny były dobrze znane. Ale po kolei.

Quaan. Zacznijmy od szybkiego skreślenia obrazu Quaanu - krainy oderwanej od naszego świata dawno, dawno temu, umieszczonej gdzieś między wymiarami i skazanej niniejszym na śmierć przez powolny, acz nieubłagany wzrost entropii i spadek temperatury. Wiecznie mokry, mglisty i mroczny świat niezmiennego chłodu i głodu, zapomniany przez bogów i ludzi. Przez tych pierwszych na dobre, przez tych ostatnich, niestety, nie do końca. W tym nieprzyjaznym miejscu poza przestrzenią zamieszkały rozmaitego rodzaju istoty żądne władzy nad własnym skrawkiem uniwersum i jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, podobnie jak w przypadku jezior, gdzie większe szczupaki pożerają swoich mniejszych i słabszych krewniaków, przetrwali tylko najsilniejsi i najsprytniejsi. Z naszego punktu widzenia - najgorsi.

To właśnie z Quaanu ruszył desant na Banewarrens - stamtąd przyszła haga Kikanouile, której kiedyś cudem jedynie udało się uciec przed nami w podziemiach Mithril, stamtąd pojawili się ilithid, phase spider i ogrzy mag, odpowiedzialni za porwanie duszy Gabriela. Z Quaanu także przyjdzie ostatnia, najsilniejsza grupa naszych przeciwników, jeżeli wierzyć proroctwom, udzielonym nam przez najpotężniejszym klerykom Madriel i Coreana.

Tymczasem do tego boskiego dwugłosu dołączył Enkili, dostarczając nam za pośrednictwem Gehimin, swojej lekko szalonej, ale bardzo miłej i pomocnej kapłanki, coś na kształt krótkoterminowej prognozy. Gdybyśmy się mieli do Quaan wybierać, przez najbliższe trzy doby wycieczka taka miałaby duże szanse zakończyć się sukcesem. Po tym czasie, wedle słów wieszczki, fortuna znów będzie sprzyjać losowo wybranej stronie.

Znając nas już całkiem chyba nieźle, z łatwością możesz sobie wyobrazić dalszy bieg wypadków. Nie zastanawiając się długo, a dotyczy to zwłaszcza niektórych (nie wskazując palcem) sług Coreana, ruszyliśmy do kaplicy Thessyny, skąd od jakiegoś czasu do Quaan wiódł stacjonarny teleport, dostępny z balkonu ostatniego piętra. Okazji nie wolno było dać się zmarnować. Trzeba było główną siedzibę naszych wrogów przeszukać, choć nie do końca jasne było, na jaką okoliczność.

"Szukajcie a znajdziecie" chyba niczego nie dotyczy tak bardzo, jak guza. Albo innych rodzajów mniej lub bardziej trwałych uszkodzeń ciała, o czym przekonaliśmy się dość szybko. Pomijając litościwym milczeniem warunki, powiedzmy, naturalne, takie jak green slime czy parę trolli w zaroślach, same koszary naszych wrogów okazały się, mimo wcześniejszych zapewnień Gehimin, twierdzą na tyle trudną do zdobycia, że nawet nasza drużyna, niekoniecznie znana ze zdrowego rozsądku, odstąpiła od pomysłu brania jej szturmem. No dobrze, rozsądną decyzję podjęliśmy nie do końca samodzielnie - wydatnie nam w tym pomogły lotne patrole mantykor, które jak na forpoczty sił głównych nieźle nam wszystkim zalazły za skórę. Odstąpiliśmy od szturmowania kwater wroga, mając na uwadze ilość zużytych czarów leczących.

Tyle, jeżeli chodzi o instynkt samozachowawczy. Nie przejawił się on niestety w chwilę później, kiedy skonfrontowany z silnie magicznym posągiem, robiącym na środku pewnego jeziora za fontannę, pewien nieuleczalnie ciekawski bard postanowił za pomocą różdżki z Shout'em dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Cóż, dowiedział się. Nabywanie wiedzy potoczyło się dość szybko - mniej więcej z szybkością dragon turtle wynurzającego się z odmętów mulistej wody, zalatującej czymś martwym pewnie od kilku setek lat.

Byliśmy ugotowani. Albo w każdym razie niewiele brakowało, by rzeczywiście poddano część z nas procesowi obróbki termicznej, stwór bowiem rzygnął chmurą pary tak zabójczo wrzącej, że powtórka z rozrywki niewątpliwie zakończyłaby żywot kilku osób. Sytuacja nie wyglądała najlepiej - walka z potworem prawdopodobnie nawet na suchym lądzie sprawiłaby pewne problemy, a tymczasem nasi dzielni wojownicy, po pas w wodzie i z wizją kolejnej morderczej sauny w najbliższej przyszłości, grzęznąc w mulistym dnie szykowali się do obrony ostatniego przyczółka, w duchu przypuszczalnie przeklinając dociekliwość naukowca z Shadow Guild i czyniąc pośpieszny rachunek sumienia.

Postanowiłem wziąć z nich przykład, ale zamiast kląć na Nestera i jego niewczesne popisy, za cel swojej klątwy wyznaczyłem zabierające się do kolejnego zionięcia stworzenie. Dla fasonu, a przy okazji by dostarczyć Cinnamon darmowej rozrywki, klątwę wygłosiłem po elficku "Níl bhíonn thú ag marbh-spreaghadh i gconaí, a dhragain", eliminując tym samym najgroźniejszą, bo masową, broń naszego przeciwnika. Zabicie go, choć niełatwe, nie zabrało nam po tym dużo czasu, chociaż okupione zostało koniecznością zużycia dalszej porcji poważnie już uszczuplonych rezerw magii leczącej.

Jeżeli o magii leczącej mowa, to nie sposób nie wspomnieć o kleryczce Coreana, Adrienne, z którą na życzenie Lisetty Gabriel ostatnio się prowadza - nie odstępując się nawzajem ani na krok. Podobno jest z nami po to, by się przyglądać i uczyć. Dla jej dobra mam nadzieję, że nie przygląda się Gabrielowi, ale raczej Cinnamon - jeżeli miałaby jej wejść w krew brawura i nieoglądanie się na innych, tak charakterystyczne dla naszego cennego paladyna, nie będzie z niej później pożytku w zakonie. No, chyba że zrzuci habit...

...by założyć zbroję paladyńską! (nie zaś po to, co niewątpliwie przyszło Ci na myśl, mój drogi przyjacielu) Tak czy siak, jej obecność i jej magia zwiększają w znacznym stopniu wytrzymałość naszej drużyny na ciosy, którymi raczy obdarzać nas los, a tak dokładniej cała ta banda niemiłych stworzeń, z którymi w Quaan się spotykaliśmy.

Do bandy tej zaliczyć należy także władającą potężnym łukiem harpię, którą musiał przywabić hałas Nesterowego zaklęcia i późniejszej bitwy, bo kiedy tylko opuściliśmy wszyscy mętne jeziorko, zaczęła śpiewać swoją czarowną, uwodzącą pieśń. Na mnie i kapłankach nie zrobiło to większego wrażenia, także Gabriel oparł się, jak zresztą to ma w zwyczaju, jej wdziękom. Nie można tego niestety powiedzieć o reszcie panów, którzy śliniąc się z lekka zaczęli potulnie dreptać ku śpiewającej na szczycie fontanny skrzydlatej łuczniczki, wbiwszy w nią maślany wzrok.

'No to kwas,' pomyślałem, po czym natychmiast przeszedłem od słów do czynów, ucinając wabiącą pieśń potwora chmurą magicznych, silnie żrących oparów. Powrót drużyny do przytomności zaowocował jedną z bardziej trafnych decyzji naszego pobytu w Quaan - decyzji powrotu do naszego świata. Byliśmy już w drodze, kiedy kolejne nieszczęście zwaliło się nam na głowę, przyjmując postać uzmysłowienia sobie przez dwóch czołowych ideologów Mithril nierówności społecznych panujących w tej ponurej krainie. O ile postawa Gabriela nie zdziwiła już chyba nikogo, gwałtownie bezmyślna szlachetność i przesadna skłonność do poświęceń w wykonaniu Nestera w takim samym stopniu wszystkich zaskoczyła, w jakim mnie wydała się całkowicie nieszczerą i nieszczególnie dobrze odegraną. No cóż, widocznie nie da się bezkarnie obcować z paladynami, nawet jeżeli słowo 'obcowanie' jest tutaj używane w znaczeniu wysoce figuratywnym.

Powrót do naszego świata, zamiast zakończyć kwestię wycieczek do Quaan, stał się niniejszym jedynie przerwą na przygotowanie kolejnych zaklęć i przegrupowanie sił, oraz na krótką, choć gwałtowną sprzeczkę w kwestii sensowności naszego tam powrotu. Wróciliśmy.

Na dobry początek starliśmy się z przyczajonymi czujkami naszych przeciwników, z których jednym okazała się nasza stara znajoma, Kikanouille. Tym razem nie daliśmy jej najmniejszej szansy ani na atak, ani na ucieczkę. Walkę z nią, którą z powodzeniem można raczej nazwać egzekucją, zakończyliśmy w jakieś dwadzieścia sekund. Morale wzrosło, a co za tym idzie moje szanse przekonania innych do powrotu zmalały do zera wraz z uśmierceniem groźnej hagi.

W taki to sposób nasz dość niezobowiązujący i odbywający się pod boskimi auspicjami Enkiliego zwiad na terenie wroga zmienił się w misję rasowo-wyzwoleńczą, na temat której bogowie, gdyby ich ktoś o nią zapytał, milczeliby zażenowani. Zażenowanie nie ograniczyło się do boskich kręgów, było także moim udziałem, kiedy zupełnie bez ładu i składu, po staremu, czyli całkiem na 'hurra!' i bez jakiegokolwiek planu włóczyliśmy się po pustaciach Quaanu z ambitnym zamiarem uwolnienia niewolników, którzy byli nie wiadomo gdzie, zapędzeni nie wiadomo przez kogo do nie wiadomo jakiej roboty. I którzy, na dodatek, niespecjalnie pragnęli zostać uwolnieni. Paranoja.

Kiedy nareszcie długie poszukiwania cierpiących tę nieuświadomioną niewolę nieszczęśników zawiodły nas do ich wioski, okazało się, że oprócz strzegących jej mieszkańców watahy dziwnie zdyscyplinowanych psów, całość okolicy nadzorowana jest przez wieżę, stojącą na skraju doliny. Wieża była wysoka, czarna, zbudowana jakby z jednego kawałka kamienia i wyjątkowo groźnie wyglądająca. Brakowało jedynie tablicy z napisem 'Wieża nie do zdobycia. Osobom, które mimo wszystko decydują się na szturmowanie życzymy udanych ostatnich chwil życia.' My, jak to my, postanowiliśmy dostać się do środka i rozprawić się z ewentualnym mieszkańcem. Optymizm w takich koncentracjach potrafi być zabójczy, szkoda tylko, że do tej pory nie wynaleźliśmy metody wykorzystywania go przeciw naszym wrogom i jego śmiertelne skutki ciągle dotyczą nieodmiennie nas samych.

Na śmierć w naszych szeregach trzeba było tym razem jednak poczekać. Zgubne skutki nadmiernie optymistycznego podejścia do rzeczywistości odwlekliśmy o kilka dobrych godzin, zarządzając odpoczynek na przygotowanie nowego zestawu czarów. Moi garnący się do czynu towarzysze pewnie nie zgodziliby się na takie marnowanie czasu, gdyby nie niespodziewane pojawienie się sprzymierzeńca, mającego własne porachunki z mieszkańcami wieży. Pojawienie się było niespodziewane na kilka sposobów - po pierwsze, gwałtownego wyjścia z niewidzialności trudno się spodziewać, po drugie, zaskoczenie jest tym większe, kiedy materializuje się przed tobą wielobarwny, upierzony i uskrzydlony wąż, rozmiarami przerastający dużego wierzchowca. Po trzecie, i w tym wypadku najważniejsze, zaskakujące jest wejście na scenę wydarzeń każdej istoty nie tylko nie próbującej nas od razu ukatrupić, ale do tego mającej życzenie nam pomóc. Z wrażenia oraz na wieści o czekających nas trudnościach poszedłem spać, słysząc jedynie początek opowieści o powodach zemsty couatla na właścicielu wieży i o dotychczasowych krokach w jej ramach poczynionych.

Spać musiałem z podświadomością na pełnych obrotach, bo przebudziłem się z przekonaniem, że jestem w stanie rzucać niedostępne dotychczas dla mnie czary, nad którymi rozmyślałem co prawda od dawna, ale do ich pełnego opanowania brakowało jakiegoś istotnego czegoś. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że tym małym istotnym czymś nie jest przekonanie o szybko zbliżającej się śmierci. Przekonanie oczywiście irracjonalne, choć jedynie do momentu, kiedy odkryliśmy naturę naszego wroga. Odkrycie zbiegło się w czasie z wystrzeleniem dziewięciu morderczych promieni w Gabriela, więc za bohaterskie wzięcie na siebie furii naszego przeciwnika oddajmy mu teraz głos:

No więc rozwalam swoim Świętym Mieczem tą bezbożną zabawkę, a wtedy z ciemności leci na mnie kilka promieni i chyba próbuje mnie uszkodzić. Coś tam na dole wrzeszczą, że jakiś beholder, ale co mnie to obchodzi - myśli, że takim czymś mnie dojedzie? Mnie??? Mnie nie tak łatwo zabić, mój Bóg nade mną czuwa! No ale udało się potworowi wyłączyć to latanie, co na mnie rzucił Tadhg, ale couatl mnie ratuje i zaraz pokażemy tej wytrzeszczonej kulce kto tu rządzi - aż mu to oko zbieleje! Tyle, że Nester z Oshirem nagle tracą rozum i pchają się na pierwszą linię, co najmniej jakby byli mną i mieli jakiekolwiek szanse przeżyć te wszystkie zaklęcia. Pierzasty wąż też się pcha, głupek, i w chwilę później mamy już dwa trupy - jeden w piórach, drugi w ubraniu barda. Oshir nawet przeżywa, może jest ulepiony z lepszej gliny niż przypuszczałem. Guillermo w tym czasie strzela z łuku po harpii, a Tadhg, który rozpieprzył lustra jakimś nowym czarem, rzuca to naprawdę kilerskie zaklęcie, ale ono odbija się tylko od tego monstrum i o mały włos nie załatwia samego nekromanty. Jak zwykle to ja muszę zakończyć ten cały bajzel i dojechać potwora w imię Coreana, co w chwilę później czynię.

Amen. I jak tu się dziwić, że Gabriel nie zdaje sobie sprawy z tego, że coś robi nie tak? Tłukąc głową w kolejne mury zawsze ostatecznie robi w nich dziurę, więc niby czemu miałby się opanować i zacząć myśleć?

Z komentarzy do powyższych wydarzeń dodam może tylko jeden: opowiadania o tłuczonych lustrach i pechu to wierutna bujda - rozwaliłem ich jakieś sto metrów kwadratowych, a i tak w chwilę potem miałem na tyle szczęścia, żeby się własnym Soul Blast'em, odbitym jakimś sposobem od skóry potwora, nie przenieść definitywnie w zaświaty.

Co zresztą, na swój sposób, w chwilę później nastąpiło - badając iluzoryczną ścianę w komnacie beholdera dałem się wciągnąć w rodzaj teleportu, który wyrzucił mnie na samym środku posadzki kaplicy Thessyny. Nie pozostało mi nic innego, jak zdać vigilantom krótki raport z dotychczasowych wydarzeń, wyżebrać eliksir wykrywania niewidzialności, dwa eliksiry niewidzialności i jak najszybciej wracać, zanim zapowiedziani przez beholdera jego sprzymierzeńcy, a wśród nich yuan-ti, dotrą do moich kumpli.

Powrót do wieży obfitował w zaskoczenia. Po pierwsze, nikt ani nic mnie nie zaatakowało, co ucieszyło mnie o tyle, że zdrowie miałem z lekka nadszarpnięte próbą popisania się swoim sztandarowym zaklęciem. Po drugie, znaleziono skrytkę ze skarbami beholdera, a wśród nich pewien wyjątkowo znajomo wyglądający pierścień. Po trzecie... no cóż, wyobraź sobie scenkę następującą:

CINNAMON:
[z zadartą szatą, bezradnymi wymachami swoich szczupłych nóg próbuje zrzucić drugi elegancki trzewiczek na wysokim obcasie]

Kurwa mać, jak w czymś takim w ogóle chodzić?...

GUILLERMO:
[spoglądając ze złośliwym uśmiechem na żałosne ewolucje kleryczki, wyciąga z kieszeni jej płaszcza pilnik i zaczyna wyrównywać paznokcie u lewej ręki]

Naprawdę, Guillermo, czy można by zapuścić się jeszcze bardziej?

OSHIR:
[z przerażeniem obserwujący szybkie ruchy pilnika]

Cinnamon... zostaw tę rękę... Jak ja będę wyglądał?!

Chwilę zabrało, zanim opowiedziano mi o nieoczekiwanej wymianie osobowości, której przez nieostrożność paladyna doświadczyła powyższa trójka. Wymiana, tak nawiasem, była jedynie tymczasowa i nie pozostawiła po sobie efektów ubocznych - jeżeli nie liczyć większej niż poprzednio predylekcji do przekleństw u Cinnamon oraz starannego manicure drugiej ręki, na bezwiednym robieniu którego przyłapał się zażenowany, ale i zadowolony z siebie Guillermo.

Nie zmienił się paladyn - swoim magicznym mieczem bez większego problemu najpierw wyłączył, a następnie zniszczył beholderowy teleport. Kilka chwil później dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wioski, których mieliśmy uwolnić, znikli. Wszyscy i bez najmniejszego śladu. Wraz ze zniknięciem obiektu naszej misji pojawiło się we mnie głębokie przekonanie, że ta cisza poprzedza burzę, której możemy nie przeżyć.

Na potwierdzenie moich najgorszych przeczuć czekaliśmy mniej więcej tyle czasu, ile potrzebowaliśmy do przewędrowania nad dzielący nas od teleportu bród, Tu powitała nas armia lordów Quaan. Nie wyglądali przyjaźnie. Nie wyglądali bezradnie. Nie wyglądało na to, że i tym razem uda się nam ujść z życiem.

Dotarliśmy do momentu przełomowego, kresu wszystkich rzeczy. Miejsca w czasie i przestrzeni, gdzie splotły się w jedno radosna spontaniczność i ostrożne planowanie, nieprzewidywalne przypadki i logiczne następstwa przyczyn. Wszystko na chmurnym niebie i umierającej ziemi wskazywało jednoznacznie na to, że oto nadszedł koniec. Podejrzewam, że wredne pyski naszych wrogów już wykrzywiał paskudny uśmiech pewnego tryumfu.

Zapomnieli jednak o czymś, o czym zapominać nie wypada. Zapomnieli o magii, dla której nie ma prawdziwego końca, tak samo jak wolna jest od konkretnych początków. Dla której limitem jest tylko ona sama. Potrafi chronić i zabijać, budować i siać spustoszenie, jest tak dzika lub tak cywilizowana, przewidywalna lub nie, jak istoty jej używające. Tym razem istotą tą byłem ja, magia miała posłużyć do uratowania nam życia i z takim właśnie zamiarem uwolniłem ją na kilka chwil przed tym, jak pierwsze szeregi wrogów miały zetrzeć się z nami w śmiertelnej walce.

Byłem przygotowany na magię bardzo silną, ale jej moc przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Wszechświat na nieskończenie mały ułamek sekundy przestał istnieć, po to tylko, by w oddalonej o ten czas tej samej chwili stać się innym, bo potraktowanym tak silnym impulsem magicznym, światem. Wrażenie budzące zachwyt i przerażenie, podziw i niemal odrazę. Splot sprzecznych emocji o tak niewyobrażalnej intensywności, że nietrudno sobie wytłumaczyć niszczycielski wpływ tego rodzaju mocy na psyche osób nią władających.

Przyznam szczerze, że dalsze wypadki docierały do mnie jak przez mgłę - świadom byłem tego, że uwolniony przeze mnie Miracle w jakiś sposób z własnej woli wskrzesił Nestera. Być może odczytał moją motywację i najszczersze z możliwych pragnienie uratowania wszystkich? Jak w amoku brałem udział w zamykaniu teleportu, niebezpiecznej podróży między wymiarami za pomocą czaru Gehimin i późniejszym teleporcie do Mithril.

Nawet wieści o wizycie egzaminatorów z Hollowfaust nie zdołały mnie wyprowadzić z otępiałej równowagi - dopiero konieczność zabrania się do napisania wymaganego do egzaminu magicznego pergaminu zmobilizowała mnie do oczyszczenia umysłu i skoncentrowania się na czym innym. Pomyślałem, że najlepszym sposobem na to będzie napisanie listu do Ciebie.

Zatem życz mi szczęścia, biorę się do roboty,
Tadhg

* * *

Z notatnika Tadhga:

***
Idź, walcz i przyj, rzuć wątpliwości w kąt,
Bóg z tobą jest, któż zatem przeciw tobie


Idź, walcz i przyj, rozsądku szepty stłum,
Prawości miecz niezmiennie noś przy sobie


Idź, walcz i przyj, bezwzględne dobro krzew,
Nie szczędząc sił, posyłaj zło do piachu


Idź, walcz i przyj, nie cofaj się o krok,
Odważnie patrz w ogromne oko strachu

Tożsamość Tadhga


Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
Bodajże Hedrot, gdzieś na wschód od centrum kontynentu


Szanowny Panie Qurtzon,

Pozwoli Pan, że się przedstawię - jestem Tadhg Mhic Draodoir, urodzony w Hollowfaust, niegdyś student tamtejszego uniwersytetu magicznego, a obecnie ambasador miasta i Najwyższej Rady Hollowfaust w mithrilskim palatynacie.

Piszę do Pana w dosyć nietypowej sprawie - otóż jestem w posiadaniu informacji, które wydają się wskazywać na to, że przez większość swojej egzystencji uważałem Pana za mojego przyjaciela, sam Pana przyjaźnią obdarzając. Mam powody sądzić, że uczucia te były z Pańskiej strony odwzajemniane, gdyby jednak okazało się to niezgodne z prawdą, bardzo proszę o jak najszybsze powiadomienie mnie o rodzaju oraz intensywności naszej znajomości.

Mam świadomość dość delikatnej natury tej petycji - pominę milczeniem jej niecodzienność - oraz tego, że jest Pan być może zwolennikiem oszczędzania uczuć osób drugich, trzecich czy zgoła dalszych. Nie wiedząc do których wypada mi się zaliczyć, prosiłbym raczej o brutalną szczerość niż układne półprawdy.

Z niezdecydowanymi pozdrowieniami,
Tadhg Mhic Draodoir

***

No dobra, Q'Inniú, już przestaję się zgrywać. Przecież znasz mnie niemal na wylot, ja doskonale znam Ciebie. Wiemy o sobie nawzajem wszystko, a jeżeli nawet niezupełnie wszystko, to wyłącznie przez chęć oszczędzenia sobie konieczności wysłuchiwania sprawozdań z tych wszystkich nic nieznaczących aspektów życia, które składają się na coś, co można (a pewnie nawet wypada) wepchnąć pod szeroki parasol z napisem 'nużąca codzienność'. Nie czuję wcale niedosytu informacji na Twój temat nie wiedząc, co ostatnio masz zwyczaj jadać na śniadanie, Ty pewnie też z powodzeniem obchodzisz się bez wiadomości na temat tych czy innych zagadnień dotyczących mojej fizjologii. Do czego zmierzam? Ano do tego, że na mój temat więcej niż Ty wie tylko jedna osoba - ja sam.

Moje wczorajsze niedoszłe samobójstwo dowodzi wyraźnie, że nie wiem o sobie wystarczająco dużo.

Niestety, nie byłem na tyle zapobiegliwy, by napisać list do tych wszystkich wstrząśniętych osób, którzy będą rankiem rzewnie szlochać nad moim przedwczesnym i ciągle dość przystojnym trupem, z której to pogrobowej korespondencji można by się dowiedzieć, co mnie do tego pchnęło. Nie znaleziono nawet ironicznie pustej koperty, co zburzyło moje głębokie przekonanie, że nawet w ostatnich chwilach swojego żywota będę przejawiał coś, co z braku lepszych określeń nazwiemy tutaj poczuciem humoru. Z tego co wiadomo ludziom z mojego otoczenia, nie zachowywałem się dziwacznie (no, w każdym razie nie bardziej dziwacznie niż zazwyczaj; możemy mieć tu zresztą do czynienia z Syndromem Nekromanty Z Hollowfaust - nie wiem, co musiałbym zrobić, żeby uznano to za dziwaczne). Nie przeżyłem jakiejś większej tragedii osobistej. Takoż nie odnotowano: zwiększonej niestabilności nastrojów, skłonności do depresji czy uogólnionego niezadowolenia z wiedzionej egzystencji. Wręcz przeciwnie, wydawałem się wyjątkowo szczęśliwy z przywrócenia mnie do życia - radości swojej dawałem wyraz w rozmowach z klerykami Coreana, w listach do przyjaciół i rodziny. Jeżeli moja opinia może się tutaj liczyć, też uznałbym się ostatnimi czasy za podejrzanie bliskiego stanu stabilnego, spokojnego i dobrze wróżącego na przyszłość szczęścia. A jednak znaleziono mnie rano we własnym, zalanym litrami krwi łóżku, z podciętymi żyłami w obu nadgarstkach.

Bardzo fachowo podciętymi żyłami - tak, by szansa na odratowanie była minimalna.

Jak wiadomo z moich dotychczasowych przejść z Gabrielem, Coreanitów trudno jest odwieść od konsekwentnego zmierzania do raz obranego celu - jeżeli raz sobie coś wbiją do tych swoich świątobliwych łbów, będą się tego trzymać niezależnie od kłód, rzucanych im pod nogi, nawet jeżeli do rzucania kłód zabiera się wysoce wykwalifikowany, znający się na anatomii i chirurgii nekromanta. Podobno uratowali mnie, skrwawionego jak kaczor na czerninę, nie musząc nawet sięgać po specjalnie silną magię leczącą. Z charakterystyczną dla ubogich duchem prostolinijnością i skupieniem na jednej rzeczy naraz, dopiero po upewnieniu się, że mam się jak najlepiej, zaczęli się dopytywać powodu moich samobójczych dokonań.

Nie muszę Ci chyba mówić jak trudno się przyznać do niewiedzy w tej kwestii.

Pomijając fakt, że podobna próba może się powtórzyć pod nieobecność fachowej opieki medycznej, najgorsze jest to, że nic, ale to nic nie pamiętam. Pustka, a właściwie wspomnienia niezbyt smacznej kolacji, leniwego zerknięcia do książki czarów i na koniec zupełnie zwyczajnego pójścia spać. Po czym nic - żadnego snu, żadnego koszmaru. To dziwaczne, ale nie pozostało w mojej pamięci nawet residuum popełniania samobójstwa, jeżeli to rzeczywiście było samobójstwo - ani przyczyny, które mogłyby je wywołać, ani najmniejszy cień wspomnienia z samego aktu samookaleczenia. Nie da się zaprzeczyć, że wiem dobrze, w jaki sposób podciąć żyły, by odratowanie było bardzo utrudnione. Tak samo niezaprzeczalne jest to, że czynność taką powinienem pamiętać - nawet jeżeli po tak fachowo wykonanych cięciach pamięć ta towarzyszyć mi powinna już właściwie jedynie w zaświatach.

Tymczasem nawet do nich nie dotarłszy, jestem jak dziecko we mgle.

Pozostają mi jedynie domysły, które w tym wypadku są jak wspomnienia z nie odbytej podróży. W takich chwilach żałuję, że jestem właścicielem dobrze działającej (może nawet zbyt dobrze działającej) wyobraźni: od najprostszych, a co za tym idzie najbardziej prawdopodobnych rozwiązań, powoli wędruję w kierunku coraz bardziej zagmatwanych scenariuszy, coraz bardziej fantastycznych hipotez i zupełnie niesamowitych związków przyczynowo-skutkowych. Przez cały ten czas świadom jestem, oczywiście, niewielkiej szansy odkrycia prawdy, a dokładniej całkowicie przypadkowego natknięcia się na nią i rozpoznania jej jako takiej. Jakoś już tak jest, że świat nie ma w zwyczaju podawać rozwiązania w następnym numerze.

Do czego doszedłem, spisując wspomnienia z napadu amnezji? Zapytaj lepiej, do czego nie doszedłem! Fikcja ma to do siebie, że rozmnaża się partenogenetycznie, zapładnianie jej jest, choć dla niektórych przyjemne, zupełnie zbędne...
***

'Niestabilność i nieprzewidywalność magii na Plane of Shadow,' wykładowca rozejrzał się po studentach bezskutecznie próbujących udawać zainteresowanie. 'Tematowi temu trzeba by właściwie poświęcić oddzielny kurs, a i tak nie udałoby się w pełni przedstawić tego, co do tej pory udało się nam dowiedzieć. Plane of Shadow ze swej natury jest miejscem, gdzie podstawowa sieć pola magicznego miesza się ze swoim odbiciem, dając niespodziewane interferencje, polaryzacje, wygaszenia oraz inne, czasem zupełnie niemożliwe do przewidzenia, efekty dodatkowe. Podobno istnieją światy, gdzie dysonans ten czy, jak kto woli, konflikt, doprowadził do uznania magii cienia za osobną gałąź wiedzy tajemnej. Mało tego, sieć magii cienia pochodzić ma z innego źródła i nikt, nawet bogowie, nie są w stanie czerpać z obu naraz - co, jak sobie łatwo wyobrazić, powoduje niezły bałagan w systemie wiary kleryków takich światów. Abstrahując od kleru i ich odwiecznych problemów z samookreśleniem, jakaś dwoistość między magią na Prime Material i Plane of Shadow wydaje się nie tylko istnieć, ale także przez zmieszanie się lub nawet istnienie w bezpośredniej bliskości powodować... Mhic Draodoir, czy ja cię aby nie nudzę?'

Tadhg, od dłuższej chwili rozważający zaśnięcie z otwartymi oczami, ze świętym oburzeniem pokręcił głową, zdając się każdą komórką swego ciała tchnąć głębokim zainteresowaniem.

'Niejasny status interferencji między tymi dwiema płaszczyznami rzeczywistości zmusza nas do ograniczenia się dziś do ogólnego podsumowania jedynie tych reguł, od których wyjątków jest mniej niż faktów powodujących ich sformułowanie. Po pierwsze więc wypada zwrócić uwagę na pewien opór, na który natrafia każda próba użycia w Świecie Cienia zaklęcia produkującego, przyzywającego lub manipulującego ogniem lub światłem. Wydaje się, że za każdym razem konieczne jest pokonanie rezydualnej odporności magicznej na te dwa rodzaje zaklęć, charakterystycznej dla całego kontinuum materii cienia. Po drugie należy stwierdzić, iż być może wszelka magia lecząca, a już na pewno czary przywracające do życia, wiążą się z ryzykiem spowodowania u osób poddanych takim zaklęciom schorzeń o podłożu czysto magicznym, jednak przypominającym do złudzenia kurzą ślepotę, nadwrażliwość na światło czy krótkowzroczność. Szczególnie często mamy do czynienia z takimi zjawiskami u osób manipulujących materią cienia w swojej praktyce magicznej - tracąc wzrok, zyskują szczególną więź z cieniem, co pogarsza rokowania. Możliwe są jednak inne efekty niepożądane, zarówno natury fizjologicznej, jak i czysto psychicznej: psychozy, neurozy, napady amnezji czy nawet próby...'

Tadhg naprawdę miał już dość tych głodnych kawałków.

'Chory psychicznie jest tutaj tylko ten stary pierdziel,' szepnął do kumpla. Podparłszy głowę na rękach przygotował się do drzemki. 'Q'Inniú, obudź mnie jak skończy - jeszcze chwilę go posłucham, a podetnę sobie żyły...'

***

Spodziewamy się ataku.

Nester, jak zwykle przedkładający ciekawość nad instynkt samozachowawczy, wysuwa się naprzód razem z Oshirem, który niedbałym wzruszeniem ramion zbywa chroniczną nadgorliwość naszego barda. Skinięciem głowy wskazuje mu, by trzymał się nieco z tyłu.

Wiemy, że niedługo uderzą.

Gabriel i Guillermo, z minami ponurymi jak u bezrobotnych grabarzy i z obnażoną bronią w rękach chronią Cinnamon i mnie. Rzucamy właśnie ostatnie zaklęcia obronne i wspomagające. Być może w kluczowym momencie starcia, do którego za chwilę dojdzie, będą w stanie przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Jesteśmy przygotowani.

Nasze zaskoczenie jest całkowite.

Nie ma morderczego sztormu lodowych odłamków ze strony ogrzego maga. Nie jesteśmy mentalnie atakowani przez ilithida. Nie wysypuje się na nas nawet gromada żałosnych, ale w dużej grupie ciągle niebezpiecznych, orków, ogrów, trolli czy gigantów. Wszystko wokół na chwilę tężeje, jakby zajadle, choć bezskutecznie opierając się jakiemuś potężnemu zaklęciu, a potem dochodzi do czegoś, co odczuwam jak potężną implozję czasu i przestrzeni. Świat w ułamku sekundy ogrania ciemność i już w momencie jej nastania wiem, że nie jest to ciemność, którą w jakikolwiek sposób można rozproszyć czy rozświetlić. Jest zbyt lepka. Zbyt gęsta. Czarna, choć pulsująca głębokim karminem, jak ciemność za rozpaczliwie zaciśniętymi powiekami. Co ciekawe, jest mi skądś znana, z jakiegoś miejsca, którego mimo najlepszych chęci nie jestem sobie w stanie przypomnieć.

Na wspominki nie ma zresztą czasu, bo właśnie zaczynamy umierać.

Gdzieś z przodu dobiega mnie krzyk Nestera, kończący się nieludzkim ni to wizgiem, ni jękiem. Przekleństwo Oshira już w chwilę później zmienia się w przedśmiertny charkot. Tuż obok mnie słyszę jęk Cinnamon, empatycznie połączonej kleryckim czarem z naszym zwiadowcą. Byłym zwiadowcą, podpowiada mi ta część umysłu, dzięki której potrafię w największym stresie skupić się na tyle, by poprawnie wykrzyczeć odmawiającym posłuszeństwa gardłem skomplikowaną formułę zaklęcia i zmusić drżące ręce do prawidłowych gestów.

Oczy powoli przyzwyczajają się do krwawego mroku, na tyle, by zobaczyć, jak stojący przede mną Guillermo wypuszcza z ręki miecz, łapie się obiema rękami za głowę i z cichym sykiem spomiędzy zaciśniętych zębów pada na ziemię. Ciemnoczerwony cień odrywa się od jego leżącej sylwetki i przemyka w prawo.

'Cinnamon, potrzebuję jeszcze trochę energii życiowej,' szepczę gorączkowo. 'Dasz radę?'

Elfka bez słowa wyciąga ramię, poddając się mojemu zaklęciu. Coś jednak jest bardzo, ale to bardzo nie tak. Magia, zamiast płynąć spokojnym strumieniem, przemienia się nagle w rwącą rzekę. Krzyczymy z Cinnamon w rozpaczliwym dwugłosie, który kończy się jej bezwładnym osunięciem się i moim stłumionym szlochem.

Zostaliśmy zatem tylko my dwaj, Gabriel i ja. I tajemnicza, mroczna, wroga nam siła.

'Z prawej!' słyszę zza siebie.

Automatycznie lokalizuję podejrzany ruch, rozpoznaję mrocznego napastnika i rzucam czar. Najstraszniejszy ze znanych mi czarów. W blasku anihilującego wszystko co żywe i nieżywe promienia widzę, jak przeciwnik pada bez życia, a jego rysy rozmywają się jak większość iluzji ingerencji sił zewnętrznych.

Zza siebie słyszę piekielny chichot - przede mną leży martwy... zamordowany przeze mnie Gabriel.

'To musi być zły sen, to nie może się dziać!!!' krzyczę do sam do siebie, wiedząc doskonale, że jedynie na jawie mówi się takie rzeczy. Jedynie jawa jest na tyle ograniczona, by kłaść przed nami martwe ciała naszych najbliższych i najdroższych. Jedynie ona nie cofa się ani o krok.

Coś we mnie pęka. Jeżeli z tego koszmaru nie da się obudzić, zawsze jeszcze można z niego umrzeć. I tak ledwo trzymam się na nogach. Sztylet?

Do dzieła.

***

Nie potrafię odejść.
Nie umiem powrócić.

Splątały się drogi, zmieszały kierunki.
Tobie uciekam przed sobą,
wracam do siebie przy Tobie.
Trwam w zdyszanym bezruchu.

Z braku prostych ścieżek -
mnogość mylnych skrótów.

Pośpiech konieczny
w zastoju.

***

Od dłuższego czasu obserwowało obóz stworzeń światła.

Przepełniał je gniew, ale również strach. Gniew spowodowany był bezczelnym wtargnięciem w jego dziedzinę, natomiast strach - straszliwą mocą ich obrzydliwego boga, z którego pomocą rozprawili się z mniej od niego przebiegłymi Onymi, którzy postanowili zaatakować natychmiast. Było przekonane, że jego cierpliwość zostanie nagrodzona, że wkrótce się stąd wyniosą, w swoich ciasnych umysłach nie umiejąc pojąć wyższości cienia nad światłem, przewagi miękkiego rozmycia nad ostrym kontrastem.

Było ukryte. Z ukrycia nienawidziło. W ukryciu czekało. Miało czas.

Z bezpiecznej odległości obserwowało, szukało luki, słabego punktu. Wiedziało, że ograniczy się do jednego jedynego ataku, ale chciało się upewnić, że będzie to cios skuteczny. Bolesny. Że kara zostanie wymierzona. Po jakimś czasie w obozie stworzeń światła pojawiło się idealne narzędzie - przywrócony do życia, pochodzący ze świata światła, ale skażony cieniem, użytkownik magii. Gdyby miało ręce, zatarłoby je. Gdyby miało kły, obnażyłoby je w nienawistnym uśmiechu. Gdyby miało serce, przepełniłaby je wielka, pełna czarnej nienawiści do intruzów, radość. Kiedy upatrzona ofiara usnęła, likwidując tym samym bariery narzucane przez świadomość, skupiło całą swoją moc i włożyło ją w jeden nie zezwalający na nieposłuszeństwo rozkaz:

'Wstań i zabij wrogów tego świata, zaczynając od najbardziej zajadłych...'

***

[Mroczne wnętrze, charakterystyczna akustyka wskazywałaby na wielką, kamienną salę - kryptę? Magiczny blask delikatnie oświetla środek okrągłego stołu. Dziesięć osób siedzi w równych odstępach wokół, ich twarze skryte są w cieniu obszernych kapturów. Stół, nie licząc ogromnego tomiszcza o bardzo nadszarpniętej zębem czasu okładce i pożółkłych stronicach, jest pusty.]

GŁOS 1:
[nosowy i niski, z tendencją do hiperpoprawnej wymowy]
Wygląda na to, że w kwestii wysłania młodego Tadhga Mhic Draodoira do Mithril nie dojdziemy do porozumienia. Sytuacja jest o tyle dla mnie niezrozumiała, że to właśnie moje zdanie, zdanie nauczyciela mającego z nim bodaj najwięcej styczności, jest ignorowane.

GŁOS 2:
[szybki, w pośpiechu ku sobie znanemu celowi połykający końcówki wyrazów]
Sprawa została przegłosowana, uczony kolego. Mhic Draodoir wyruszy do Mithril jako ambasador Hollowfaust.

GŁOS 1:
[o dwa tony głośniej niż poprzednio]
Przy moim stanowczym sprzeciwie! I negatywnej opinii rektora Collegium Necromanticum!

GŁOS 2:
[złośliwym szeptem do sąsiada z prawej]
To starczy za wróżbę powodzenia misji konsularnej - jest szansa, że ten chłystek zdziała więcej niż wszystkie te nadęte pawiany razem wzięte przez ostatnie dwieście lat...

GŁOS 3:
[beznamiętny, suchy i szeleszczący, nie znoszący sprzeciwu]
Jako że przypuszczalnie lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych znam Kodeks Rady...
[wyschnięta, poczerniała ręka oparła się delikatnie na antycznej księdze]
... - brałem bądź do bądź udział w jego spisaniu sześćset pięćdziesiąt lat temu - pozwolę sobie przerwać tę niewątpliwie interesującą dyskusję. Wniosek przeszedł. Sprzeciw zaprotokołowano. Klamka zapadła.

GŁOS 1:
[z wyraźnym szacunkiem, czy nawet obawą, w stosunku do przedmówcy]
Ja również znam Kodeks - dlatego chciałbym w imieniu swoim, rektora i większości rady naukowej Collegium Necromanticum...

GŁOS 3:
[szeleszcząco, dobitnie i z nutą znudzenia]
Przypominam, że ani rektor, ani rada naukowa uniwersytetu nie są członkami tego gremium. Ich zdanie nie ma tu nic do rzeczy.

GŁOS 4:
[niski, jednak niewątpliwie kobiecy, alt]
Natomiast obecny tu mistrz Gilligan opowiedział się za wyjazdem Mhic Draodoira na placówkę dyplomatyczną w Mithril.

GŁOS 5:
[kpiąco]
Udzielił mu nawet dość niespodziewanie pozytywnych rekomendacji... można by zacząć doszukiwać się interesujących motywacji...

GŁOS 6:
[z charakterystycznym, północnym akcentem]
Jak powiadała moja babcia: Szukajcie, a znajdziecie. Ale tym razem mógłby to być guz. Odradzam, kolego. Rekomendacje podtrzymuję.

GŁOS 1:
[kontynuując przerwany wątek]
Dobrze, zatem jedynie w swoim własnym imieniu. Zgłaszam votum separatum.

GŁOS 7:
[następna kobieta, z lekkim elfickim akcentem]
Czy to przypadkiem nie to samo co sprzeciw?

GŁOS 1:
[ignorując komentarz]
Wnioskuję także, by ograniczyć margines błędów samego Mhic Draodoira.

GŁOS 5:
[znowu kpiąco]
A w jakiż to sposób? Wysłać go z Tobą jako uniwersytecką przyzwoitką? Najlepiej na rachunek Alma Mater?

GŁOS 3:
[gdzieś między prośbą a groźbą]
Koledzy... Nie mamy na to posiedzenie całej wieczności. W każdym razie wy jej nie macie.
[zwracając się do wnioskodawcy]
Co dokładnie mielibyśmy zrobić?

GŁOS 1:
[szybko, jakby przemowa ta ćwiczona była już wiele razy]
Zdajecie sobie sprawę, że nadrzędnym celem całego przedsięwzięcia jest sprowadzenie do Hollowfaust kleryków władających magią leczącą najwyższego rzędu, w tym magią przywracającą życie. Nie jesteśmy jednogłośni w kwestii kandydatury ambasadora, nie podzielacie moich wątpliwości, czego robić nie macie naturalnie obowiązku. Przypuśćmy jednak na chwilę, dla dobra argumentacji, że Mhic Draodoir okaże się już na miejscu nieodpowiedzialnym, a co za tym idzie - nieodpowiednim na to stanowisko lekkoduchem. Będzie setki mil stąd, na wschodnim wybrzeżu. Będzie tam nie tylko robił nam złą opinię - choć przyznać muszę, że pewnie bardzo jej nie będzie w stanie zepsuć - ale będzie też zdany na łaskę tamtejszej władzy, która za przysługę czynioną nam, Hollowfaust, policzy sobie każdą przysługę oddaną temu smarkaczowi. Czy powinniśmy pozwolić na zaciąganie takiego długu wdzięczności? Jak go nam później przyjdzie spłacić? Na jakich warunkach i, co gorsza, w jakiej walucie? Czy będzie to korzystne dla naszego miasta? Wątpię.

GŁOS 7:
[tym razem bez śladu elfickiego akcentu]
Nie traćmy czasu na zbędne krasomówstwo. W zarysach pewnie wszyscy się zgadzamy z tym punktem widzenia. Co kolega proponuje?

GŁOS 1:
[konkretnie, bez zbędnego krasomówstwa]
Najpoważniejsze błędy muszą mieć nieodwracalne konsekwencje. Musimy uniemożliwić jego ewentualne wskrzeszenie. A właściwie zniweczyć je już pierwszej nocy po powrocie z zaświatów.

GŁOS 3:
[po raz pierwszy z nutką emocji]
Jeżeli wniosek przejdzie, chyba wiem, jakiego zaklęcia użyć... Koleżanki, koledzy - zarządzam głosowanie.

***

'Q'uessaiilan'ain?' zapytała Airrain, zerkając na swoją kuzynkę. 'Seo Mhic Draodoir, n'abhailassea sé tú aeg droíochtaicht? Dhíol mé seacht diabhail m'anaimm, níl sé pearseach agaibh.'

'Niss'ailaiaín,' odparła młodsza czarodziejka z uśmiechem, który jednak zaczynał się i kończył na jej ustach. Piękne, złotozielone oczy, których Airrain dotychczas jej zazdrościła, pozostawały zimne i złe. 'Tá Tadhg Mhic Draodoir pearseach n'seal abaibh, m'seorach - tá sé pearseach aeg a daoine feann. Deannadh muid cearr geas leat, geas marbh.'

'Níl aon thiste le Thadhg agaibh, mo thuirse,' mruknęła Airrain, nie mając wcale serca do szalonego pomysłu Urrain. Nie wiedziała nic o żadnym Tadhgu i nie chciala nic wiedzieć. Nie obchodził jej. Jednak rzucanie tak potężnego czaru na obcą osobę, obcą nie tylko jej, ale także samej Urrain, bazując tylko na pogłoskach i ogólnikowych wiadomościach na temat miejsca jego przebywania nie podobało jej się wcale. Ogromny wysiłek, spore nakłady finansowe, a wynik niepewny.

Problem polegał na tym, że winna była Urrain przysługę. Niezależnie od tego, jaka byłaby jej opinia na temat rzeczonej przysługi. Spłacenie długu honorowego było nadrzędnym priorytetem, nieświadomość przyczyn, dla których chciano uśmiercić jakiegoś tam Mhic Draodoira była stosunkowo niewielką ceną. Inna rzecz, że po zakończeniu tej farsy nie omieszka powiedzieć młodszej czarodziejce, co myśli na temat jej nowych zleceniodawców.

'Ina dhiabhail, Urrain, comhailainn anois, már ní chomhailainn abhain!' warknęła, by okazać swoje niezadowolenie, po czym zajęła miejsce po przeciwnej stronie wielkiej misy wypełnionej krystalicznie czystą wodą. Usta Urrain znów się uśmiechnęły, tym razem szerzej, równoważąc ostrzegawcze zwężenie oczu.

'Mo hAirrain,' powiedziała tonem, jakim napomina się niesforne dzieci i wyciągnęła przed siebie ramiona, czekając na kuzynkę. Połączyły się dłonie, skrzyżowały spojrzenia, sylaby zaklęcia przeplatały się z sobą w kadencji idealnych asonansów. Magia rytuału przepełniała je obie.

Groza i piękno. I śmierć.

***

'Śpi?'

'Jak zabity.' Nerwowy chichot, stłumiony rękawem liturgicznej szaty. 'Jeżeli te świece rzeczywiście działają tak, jak powinny, nie obudzi się już nigdy.'

'I właśnie o to chodzi. Nie mam pojęcia, jakie miał układy z wierchuszką, ale to już przesada - wskrzeszać jakiegoś nekromantę wtedy, kiedy tylu naszych braci ginie. Do tego jeszcze prawdziwe wskrzeszenie!'

'Podobno zginał walcząc za Mithril...'

'Akurat!' Prychnięcie. 'Co mieli powiedzieć? Że robią to po to, żeby podlizać się Hollowfaust? Albo że robią to dla tej wiedźmy Blackburn? Czy, z tego co wiadomo, być może tego dupka Gabriela Celeste?'

'Nieee.. Chociaż Hollowfaust to gniazdo rozpusty i dewiacji wszelakiej... Oraz, jak widać, czarnej niewdzięczności - popełnić samobójstwo zaraz po interwencji Coreanitów.'

Parsknięcie.

'Słuchaj, bierzmy się do roboty. Potrząśnij nim, jakby co przyszliśmy sprawdzić jak się czuje po tym całym wskrzeszaniu. Dobra, wystarczy. Gdzie jego sztylet?'

'Jest tu. Tniemy w poprzek?'

'Coś ty, jeszcze go odratują - trzeba ciąć wzdłuż. Jako nekromanta pewnie wie, jak ciąć, jeżeli chce się zabić.'

Ponownie chichot, tym razem nie powstrzymywany.

'Dobra, tnij!'
***

Jak widzisz, gdyby już szukać podejrzanych, znalazłoby się kilku. Na tym i na tamtym świecie. W obecnym i przeszłym czasie. Równie dobrze obeszłoby się bez winnych, wszystko dałoby się wytłumaczyć okolicznościami, czyli mieszanką natury rzeczy i obrotu spraw. Tylko czy przypisanie komu- lub czemukolwiek odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, cokolwiek zmieni?

Żadna z prób znalezienia wytłumaczenia nie jest lepsza ani gorsza niż pozostałe, z tego prostego powodu, że dowodów - innych niż moje fachowo pocięte nadgarstki - brak. Z braku wspomnień, rzucony na pastwę swojej wyobraźni, mogę jedynie w próżnym odruchu twórczej weny mnożyć wersje niebyłych wydarzeń, paranoidalnie skoncentrowane na sobie samym. Niedaleko stąd do pełnoobjawowej manii prześladowczej, wiem - dlatego z przymrużeniem oka traktuję swoje wizje tego, co mogło spowodować sięgnięcie po sztylet. W końcu gdybym wszystko co robię traktował poważnie, nie musiałbym się teraz domyślać przyczyn chęci skończenia z sobą.

Patrząc wstecz, trochę sobie pluję w brodę, że zaraz po odratowaniu nie poprosiłem o dokładniejsze zbadanie magii rezydualnej. O przetestowanie mnie na okoliczność chorób, klątw, trucizn, sam nie wiem czego jeszcze. Zawsze i nieodmiennie, lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej. Teraz jest już pewnie za późno, poza tym moje umiejętności w zakresie magii poznawczej są niewielkie. Cinnamon chyba też nie okaże się szczególnie pomocna, choć nauczyłem się już, że błędem jest jej nie doceniać.

Jeżeli już o pomocy mowa, nie mogę się doczekać powrotu i zobaczenia się z nią. W pewien sposób tylko jej mądra, przenikliwa i kojąca obecność trzyma mnie przy resztce zdrowych (a może już nie takich zdrowych) zmysłów. Tam, gdzie inni klerycy nieodmiennie są konowałami sumienia, ona potrafi być lekarzem duszy. Szkoda, że jest wyjątkiem od reguły, ale miło, że osobiście znam ten wyjątek.

Kończę już, zanim zacznę kolejną kartkę, a Ty zaczniesz rozważać samobójstwo,

pozdrówka,
Tadhg

Przejściowo kopnięty kalendarz

18. Hedrota, Mithril

Raport No. 38#8938#458TMD
Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.

Nad przyszłością Mithril zawisł cień. W przenośni, ale także dosłownie. Niebezpieczeństwo ze strony Banewarrens, choć ciągle obecne i niewątpliwie wielkie, nie ma przynajmniej charakteru bezpośredniego - ostatecznie nie wszystkie przedmioty tam przechowywane są w stanie czynić masowe spustoszenie, nie wszystkich użyto by w samym mieście. Przypuszczalnie większość i tak zostałaby przemycona poza naszą płaszczyznę egzystencji, jak bowiem wiadomo, nie tylko w naszym świecie istnieje ciągłe, niemożliwe do zaspokojenia zapotrzebowanie na tego rodzaju dobra (czy może powinienem był napisać 'zła'?). Podczas naszych kolejnych wypraw w podziemia nie zastanawialiśmy się, siłą rzeczy, nad zagrożeniem zdecydowanie bardziej bezpośrednio dotyczącym miasta paladynów. Świadomi byliśmy co prawda jakichś dużych kłopotów, angażujących wszystkie siły władców miasta, ale tak naprawdę przez skierowanie całej naszej uwagi na Banewarrens i kłopotów stamtąd płynących, nie wnikaliśmy nawet w ich naturę. Zwłaszcza że władze utrzymywały wszystko w jak najściślejszej tajemnicy.

Porwanie Gabriela przez naszych przeciwników w wyścigu do magicznych bogactw podziemnej dziedziny, jego późniejszy pobyt na granicy między życiem a śmiercią i zakończona sukcesem akcja ratunkowa otrzeźwiły nas na kilka sposobów. Po pierwsze, uzmysłowiły nam jak bardzo na nim polegaliśmy. Po drugie, odsłoniły w pełni ogrom niebezpieczeństwa, na które się ciągle narażamy. Po trzecie, może najważniejsze, przyczyniły się do zdania sobie sprawy z tego, że nie bardzo możemy liczyć na pomoc z zewnątrz, jako że praktycznie całe siły Mithril zajęte są obroną miasta przed tajemniczą armią zmierzającą w jego kierunku poprzez Shadow Plane, gotową lada dzień zjawić się u bram. W celach raczej luźno wiążących się z wizytą towarzyską.

Mithril w takich kłopotach nie było chyba od czasu starcia bogów ze swoimi tytanicznymi rodzicami. Zagrożenia zewnętrzne, wewnętrzne, z tego i innych światów –wszystkie zastygły w tygrysim przyczajeniu. Ogony nerwowo drgają, miodozielone oczy zmrużone są w niecierpliwym oczekiwaniu na ostateczne rozprawienie się ze zdobyczą. Czas zwalnia, jak to ma w zwyczaju czynić w momentach dzielących oswojone, bo znane już 'przed' od nieprzewidywalnego 'po'. Świat na krótką chwilę wstrzymuje oddech.

Teraz.

Dokładnie teraz wyższe dowództwo musi podjąć strategiczną decyzję, przydzielić nas do którejś z multum koniecznych do przeprowadzenia misji, wybrać pomiędzy śmiertelnym niebezpieczeństwem a przedwczesnym grobem. Decyzje tego rodzaju mają to do siebie, że są ostateczne –raz na zawsze trzeba wybrać jedną z kilku stojących chwilowo otworem ścieżek, bezpowrotnie zamykając pozostałe. Z tego co wiemy, każda prowadzi nieuniknienie w jednym jedynym naprawdę znanym kierunku –ku śmierci.

Nie da się cały czas produkować adrenaliny, a nawet jeżeli tak, to organizm przestaje na jej podwyższony poziom reagować. Do prawidłowej reakcji potrzebne są coraz większe dawki, ale że bodźce nie mogą stać się już ani trochę silniejsze, wszystko odbywa się w właściwie bez emocji. Śmierć traci dużą część swojej grozy, ból jest wiecznie przytłumiony. Wszystko traci na intensywności.

Nie bez poczucia pewnej ironii, którą rzeczywistość lubi od czasu do czasu zabłysnąć, dowiadujemy się, że tym razem nasze zadanie polega na udaniu się na cmentarz. Aby sprawy przynajmniej trochę urozmaicić, chodzi o lustrzane odbicie mithrilskiego cmentarza w mrocznych głębinach Plane of Shadow. Wycieczka ma mieć charakter daleki od kurtuazyjnego zwiedzania nekropolii –należy bowiem, drobnostka, urządzić przyspieszony pochówek organizatorom marszu wrogich Mithril sił. Ich przywódcy mają być na tyle zaawansowani w swoich umiejętnościach, że za pomocą magicznego rytuału będą w stanie przypuścić na miasto śmiercionośny desant, przenosząc swoje wojska tak zwaną Księżycową Ścieżką. Wojsko jest o tyle niezwykłe, że stworzone z żywych istot jedynie w połowie zmienionych w undeady –jest w ten sposób co prawda wrażliwe na większość form ataku skutecznych przeciw obu z części składowych, ale geniusz magii służącej do ich produkcji sprawia, że każda śmierć zadana w ich pobliżu wzmacnia tych, którzy ciągle stoją na nogach. Będziemy więc zmuszeni albo ich jedynie unieruchomiać, albo zabijać wszystkich en masse.

Pozostaje mieć nadzieję, że odpowiednio użyta boska moc patronki Cinnamon będzie w stanie przyczynić się do sukcesu naszej misji. Corean, poprzez Gabriela, też powinien zwiększyć nasze szanse. Paradoksalnie, moje umiejętności nekromanty znajdą pewnie najmniejsze zastosowanie, jendak na wszelki wypadek przygotowałem spory zestaw silnie ofensywnych zaklęć.

Polecając nasze dusze opiece Madriel, powędrujemy za chwilę w stronę otwartego przez Coreanitów portalu, prowadzącego w mroczną otchłań Plane of Shadow. Kolejny raport później, jeżeli jakiekolwiek później jest nam w ogóle pisane.

Z pozdrowieniami,
Tadhg Mhic Draodoir

* * *

Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
20. Hedrota, Plane of Shadow


Q!

Śmierć, poniekąd ze swej natury, to coś zdarzającego się innym istotom. Nawet jeżeli są to w stanie potem opisać, co jak może pamiętasz nigdy nie nudziło się tym z naszych wykładowców, którzy dzięki magii przekroczyli tę pozornie ostateczną granicę (Nemorgo, zważ sprawiedliwie ich dusze, kiedy już trzymające ich w kupie zaklęcia stracą nareszcie swą moc), to jednak pozostanie ona doświadczeniem cudzym. Można o niej czytać, można słuchać, ale mimo to nie rozpatrujemy jej nigdy w personalnym wymiarze, tak jak początkujący przedsiębiorca nie zastanawia się nad aspektami prawnymi postępowania upadłościowego, a nowożeńcy nie planują szczegółów rozwodu. Mnie, przedstaw sobie, przydarzyło się ostatnio upaść i przeprowadzić szybki rozwód. Z fizjologią i całą resztą życia.

Wszystko, co do tego było potrzebne z organizacyjnego punktu widzenia, to jak zwykle nadmiar brawury, niedostatki w planowaniu i cenna kompania moich odmawiających uczenia się na własnych błędach towarzyszy, do której to egzotycznej zbieraniny, jak może widać z całkiem już sporej garstki listów, pasuję tak lekkomyślnością, jak i zbytnio wybujałym optymizmem.

A pamiętam to tak:

'Guillermo sam!'

---spojrzenie w prawo---

'Jakoś się trzymają. Madriel... Cinnamon... Jeszcze raz ten turning!... Lightning bolt wywali cały pierwszy szereg, ale Gabriel może tego nie wytrzymać...'

---szybki rzut oka w przód---

'Czarodziejka, najpierw w nią... inaczej nie damy rady.'

---odruchowe przeliczenie trajektorii planowanego czaru---

'Jeden z ogrów i czarodziejka.'

'Leci!!!'

---poleciał---

'Oboje stoją... niedobrze...'

---oba ogry nacierają na mnie---

'Dwa ciosy chyba jakoś wezmę na siebie...'

---chrupnięcie, bryzg krwi---

'Szlag by to! Nemorgo! Madriel!...'

---trzask---

'Kurwa!!! RATUN...'

***

...ku??? --- ku czemu? --- dokąd? --- donikąd --- ku czemu? --- kiedy? --- nigdy --- ku czemu? --- kto? --- nikt --- CISZA inna od braku dźwięków --- BRAK ewentualności dźwięku --- BRAK możliwości wymiarów --- BRAK ekwiwalentu czasu --- a jednak jestem --- jestem, nie będąc, w nieokreślonym TU, tożsamym z każdym TAM --- ruch? --- dezorientacja --- przesunięcie w braku przestrzeni --- przesunięcie w braku czasu --- chęć nagle jednoznaczna z możnością --- od mithril do hollowfaust w bezokim okamgnieniu --- jednocześnie w obu krańcach wieczności --- NIC, ale wciąż w odniesieniu do JA --- NIGDZIE, lecz z JA w niemożliwym do zdefiniowania centrum --- a więc to tak --- więc jednak --- zdziwienie bez zaskoczenia --- strata? --- BRAK smutku --- zysk? --- BRAK radości --- ciągłość chwil rozpostarta na niekończącym się TERAZ --- ZAWSZE rozmienione na drobne --- tyle NICZEGO, ze WSZYSTKO całkiem dobrze ukryte --- CIEŃ bez światła --- CIEŃ pod nieobecność ciemności --- cisza --- szept? --- cisza --- krzyk? --- cisza --- KRZYK!

***

- Aaaaargh!!!

...wszystkonicgóradółzawszenigdyjutrowczorajwszędzienigdziewszyscyniktJA!...

- Gdzie jestem? Co się stało? Czemu tak jasno?!

- Wydaje się, że wszystko w porządku, choć Cień odcisnął na nim swoje piętno –słyszę niewyraźne mruczenie, po czym głośniej: - Ambasadorze Mhic Draodoir, witamy w obozie wojennym miasta Mithril na Plane of Shadow. Zginął pan w trakcie misji specjalnej, ale dzięki boskiej mocy Coreana udało się nam zwrócić panu życie. Pana służba w siłach dobra się jeszcze nie skończyła...

A to, kurwa, pech... Będąc jednak, było nie było, ambasadorem, dziękuję wylewnie wszystkim obecnym sługom Coreana, który niech nadal opiekuje się prześwietnym miastem Mithril, i pytam o pozostałych.

***


Pozostali przeżyli, podobno dzięki grzechotce Guillermo. Brzmi głupio, wiem, ale nie chodzi o zabawkę z dzieciństwa, którą nasz ciemnoskóry kompan rozśmieszył do rozpuku naszych wrogów. Był to de facto magiczny artefakt, przyzywający z głębin Wymiaru Cienia potężne istoty –nie sprawiło im poważniejszych trudności ostateczne rozprawienie się naszymi przeciwnikami, ratując w ten sposób życie pozostałym i dając im możność wyniesienia z cmentarza moich szczątków, stanowiacych dość istotny komponent czaru wskrzeszenia.

W sumie poszczęściło mi się z tym powrotem do życia –hierarchowie wiary Coreana postanowili nie oszczędzać ani siebie, ani nakładów finansowych i sprowadzili mnie z zaświatów najsilniejszą klerycką magią. Wygląda na to, że po raz pierwszy pozycja ambasadora na coś mi się przydała. Jedyną niedogodnością jest nadwrażliwość na światło, która to podobno jest dość popularnym efektem ubocznym przywrócenia do życia na Plane of Shadow. Dalsze kontakty z Wymiarem Cienia mogą się okazać niekorzystne dla mojego zdrowia, ale przysięgłem sobie trzymać się z daleka. Pozwolę Ci się domyślić powodów we własnym zakresie.

Teraz czekam w obozie na powrót do swoich towarzyszy, uczę się czarów, staram się dowiedzieć jak najwięcej o dotychczasowym rozwoju wypadków. W przerwach piszę listy.

Plus, oczywiście, pozdrawiam,
Tadhg


* * *

Z notatnika Tadhga:


***
umrzeć –

nigdy więcej światło lub mrok
nigdy więcej cisza czy dźwięk

umrzeć-

nigdy więcej jutro lub dziś
nigdy więcej ona czy on

umrzeć-

nigdy więcej tutaj lub tam
nigdy więcej więcej czy mniej

umrzeć-

nigdy więcej?... 


* * *

20. Hedrota, Plane of Shadow


Raport No. 39#8938#458TMD
Adept Tadhg Mhic Draodoir do mistrza Gilligana, NecD, M.Th.


Piętrzące się przed nami problemy okazały się po raz kolejny śmiertelne dla jednego z członków drużyny –tym razem pożegnał się z życiem nasz czarodziej, Tadhg Mhic Draodoir.

To, że kreśli teraz te słowa jest zasługą jego dosyć prestiżowej pozycji w Mithril oraz łaski Coreana, która przekłada się wśród śmiertelników na przychylność rozmaitych Ich Świątobliwości oraz Ich Magnificencji. Wypada również wspomnieć o lojalności i szybkości działania współtowarzyszy Tadhga, którzy martwe jego ciało dostarczyli bezpośrednio do przebywających na Plane of Shadow wyższych hierarchów świątyni patrona miasta. Ci wskrzeszeniem zajęli się bez zbędnej zwłoki, nie żałując ani pieniędzy, ani umiejętności na najsilniejsze ze znanych kleryckich zaklęć.

Rekomenduję zatem niniejszym, by Hollowfaust potraktowało ten gest pod adresem swojego ambasadora jako ważny krok w zbliżeniu obu narodów oraz kamień milowy na drodze do przyszłej współpracy.

Z pozdrowieniami,
Tadhg Mhic Draodoir

* * *

Gráinne Ní Dhraodoir
Academy Drive 45
Hollowfaust
20. Hedrota, obóz Mithril na Plane of Shadow


Gráinne!
Dawniej rozpocząłbym ten list mniej więcej w te słowa: "Jeżeli wspomnisz Mamie o tym, co za chwilę napiszę, zabiję Cie własnymi rękami". Od jakichś trzydziestu kilku godzin nie jestem już tak chętny do szafowania śmiercią, nawet w najbardziej figuratywnej z jej odmian. Rozpocznę zatem inaczej:

Jeżeli wspomnisz naszej rodzicielce choćby słowem o tym, co tu zostanie opisane... to Ty będziesz ją mieć na głowie! Do mnie jej list dotrze najszybciej za trzy miesiące, a i wtedy nie będę go zmuszony czytać. A już na pewno nie będę słuchać, i to słuchać do znudzenia, jakieś sto razy dziennie. No jak, mam Twoje słowo, że będziesz trzymać język za zębami? No myślę!

Otóż, moja droga Siostrzyczko, jakieś półtora dnia temu umarłem.

Jak umieram: Dwa ogry biegną w moim kierunku. Tupot ich bosych, brudnych stóp. Nieestetyczne zmiany skórne, utrwalone przez zapewnioną magią nieśmiertelność. Nacierający obezwładniającą falą mdlący smród ich ciał. Złowrogi charkot przechodzący w bojowy kwik. Wzniesiona broń. Uderzenie łamiące obojczyk i wbijające trzy zgruchotane żebra w narządy wewnętrzne –lewe płuco wypełnia się krwią z rozerwanego osierdzia. Ze zdziwieniem wsłuchuję się w dziwacznie intrygujący odgłos dartych tkanek, staccato gruchotanych kości. Zapach krwi niewytłumaczalnie przechodzi w aromat jaśminu i siewnej kolendry. Drugi cios. Błysk. Ciemność. Światłocień. Nic.

Jak widać śmierć nie jest niczym ostatecznym w służbie dyplomatycznej Hollowfaust, w każdym razie nie na placówce w mieście pełnym wyznawców Coreana. Choć pewnie wyobrażasz sobie przyjemniejszy temat braterskich listów, podzielę się z Tobą wrażeniami z krótkiego pobytu tam, po drugiej stronie.

Jak jest po drugiej stronie: Brak stron. Brak czasu. Brak przestrzeni. Wbrew anegdotycznym prawdom, żadnego światła, ku któremu można by zdążać. Brak dźwięków, zapachów, smaków. Spokój? Tak, ale jedynie z braku lepszego słowa, przypuszczalnie w którymkolwiek z języków ludzi, diabłów, demonów czy aniołów. Jesteś tylko ty, a właściwie tylko 'ja'. Jeżeli wymagane jest doświadczenie, oswojenie się, opanowanie reguł czy zrozumienie, nie następuje ono w te kilkanaście godzin, mierząc upływem czasu świata żywych. Jestem wszędzie i nigdzie. Nigdy i zawsze. Poznaję w nicości wszystkich, a w mnogości niemiejsc –nikogo. Jestem w Hollowfaust w momencie ostatecznego starcia bogów z tytanami, a jednocześnie w Mithril w dniu, w którym na zawsze znika w morskich odmętach. Towarzyszę narodzinom wygasłych już gwiazd i jestem świadkiem dogasania tych, których przyjście na świat nie śni się jeszcze bogom. Doświadczam tego wszystkiego i niczego zarazem –jestem głuchy, słysząc wszystko w zupełnej ciszy - niewidomy, obserwując rozwój wypadków w świecie bez kształtów, kolorów, kontrastów.
Może jedynie śmierć przychodząca przed czasem tak wygląda. Może za każdym razem jest inaczej. A może właśnie zawsze tak samo. Tak czy owak, Siostrzyczko, nie ma się do czego śpieszyć. I naprawdę warto mieć gdzieś pod ręką osoby, które Cię z tego stanu wyrwą.

Jak jestem wyrywany z tego stanu: Najpierw zalewają mnie dźwięki. Zacisze kleryckiego namiotu ogłuszającym hukiem atakuje moje uszy, w chwilę później oczy przekładają na czystą agonię otaczający mnie półmrok. Zapach, dotyk, nawet smak sprzysięgają się przeciw mnie, mieszają się, przechodzą jedne w drugie, wypełniają każdą komórkę ciała. Wrzask, jaki z siebie wydaję, musi być nieobcy naszej Matuli –bądź co bądź przychodzę ponownie na świat, choć tym razem jedynie po krótkiej przerwie. I dopiero po chwili (sekundzie? minucie? kwadransie?) włącza się świadomość. Natłok rozszalałych myśli, definiujących od nowa znany już przecież świat, porządkujących go w mniej lub bardziej logiczną całość. Szaleńczy wir wspomnień, których w śmierci nie jesteś w stanie do końca odróżnić od fikcji, życzeń, historii, bajek, legend i faktów widzianych z perspektywy innych ludzi. To nagłe zakotwiczenie w czasie pozostawia po sobie uczucie straty, swego rodzaju spłaszczenia rzeczywistości, w której jeszcze przed chwilą czas był dostępnym w każdym punkcie wymiarem. Wymiarem, w którym wyrażenie 'przed chwilą' nie znajduje zastosowania. Duchy, zjawy czy banshee nie są pamiętliwe - zapominanie nie istnieje, nie może istnieć w egzystencji poza życiem.
Po wskrzeszeniu, oprócz wylewnych podziękowań za przywrócenie mnie do życia (z zastosowaniem wszystkich trików protokołu dyplomatycznego), pozostało mi jedynie przysiąść fałdów nad książką czarów i czekać na powrót do Mithril, trzymając kciuki za brak dalszych komplikacji.

O dalszych komplikacjach: Przywrócenie do życia na Plane of Shadow bardzo często odciska swój ślad –w moim wypadku jest to stan będący przeciwieństwem kurzej ślepoty. Światło mnie razi, źrenice rozszerzone do granic możliwości utrudniają akomodację, przedmioty położone dalej ode mnie widzę rozmyte i niewyraźne. Nie przeszkadza to, jak się domyślasz, w pisaniu listów czy studiowaniu książek, gorzej będzie jednak z rzucaniem zaklęć na odległość. Oraz z kłanianiem się znajomym na ulicy. Klerycy utrzymują, że to przejdzie z czasem, pod warunkiem braku dalszych kontaktów z materią Cienia –co w moim wypadku jest o tyle ułatwione, że czarami poddającymi ją manipulacji nie parałem się nigdy. I nie zacznę, Nemorga mi świadkiem.
Kończę już, pozdrawiając Cię gorąco znad własnej ciągle pustej mogiły,

buźka,
Tadhg

* * *

[list do Cinnamon napisany po elficku, przesłany pocztą militarną do obozu w Mithril]

Droga Cinnamon,

Prośba maleńka –spróbujmy następnym razem kontrolować, choćby w grubych zarysach, działania duetu Gabriel-Guillermo. Wiem, że to po trosze wołanie na puszczy, bo dotąd oprócz sprzeciwu nie proponowaliśmy nigdy scenariuszy alternatywnych –może jednak następnym razem się uda. Niby mamy w drużynie większość (pod 'my' rozumiem tym razem wspólnotę istot nie tylko rozumnych, ale dodatkowo nie wahających się owego rozumu w razie potrzeby użyć), a jednak ciągle dajemy się wodzić za nos hegemonii dzikiego entuzjazmu i mierzenia sił na zamiary.

Niedługo wracam i resztę przedyskutujemy na miejscu.

Pozdrowienia,
Tadhg

* * *

Aoife Uí Dhraodoir
Pinkett Mews 11
Hollowfaust
20. Hedrota, obóz Mithril na Plane of Shadow


Matulu!

Nie pisałem już jakiś czas, a tymczasem podziało się wiele interesujących rzeczy. Nie chciałem każdą z nich z osobna zawracać Ci głowy, zwłaszcza że czas dostarczania mojej korespondencji do Hollowfaust czyni z każdej wiadomości nowinę w znacznym stopniu nieaktualną. Doniesienia pełne tragicznych wieści mogą dotrzeć do Ciebie w czasie, gdy tu wszystko już będzie w porządku –równie dobrze możesz czytać mój entuzjastyczny list długo po tym, jak cała nasza drużyna, w tym moje doczesne szczątki, zostaną złożone do przedwczesnego grobu. Takie jest życie –i wbrew pozorom bycie ambasadorem w Mithril faktu tego nie jest w stanie zmienić ani na jotę.

Nie chcę przez ten przydługi wstęp powiedzieć, że przyszłość jest bardziej niepewna niż zazwyczaj, ani też że piętrzą się przed nami góry problemów –wręcz przeciwnie, wszelkie przedsięwzięcia do tej pory kończą się co najmniej połowicznym sukcesem, a moja misja tutaj wydaje się przebiegać lepiej niż ktokolwiek, zwłaszcza Gilligan i kompania, mogliby w najśmielszych marzeniach przypuszczać. Inną sprawą jest ewentualna kontynuacja stosunków dyplomatycznych między naszymi miastami –podejrzewam, że Mithrilczycy nielekko się zdziwią, kiedy następni przedstawiciele Hollowfaust pojawią się w ich mieście - typowym nekromantą na pewno nie jestem i moich gospodarzy czeka przypuszczalnie długi proces oswajania się z ludźmi bardziej reprezentatywnymi dla naszego miasta, fachu czy światopoglądu.

Niemal niepostrzeżenie, w natłoku bieżących spraw łatwo jest bowiem stracić z oczu szerszą perspektywę, sporo się tutaj nauczyłem. Nie chodzi mi jedynie o poznawanie świata i studia nad magią –to przypuszczalnie robiłbym niezależnie od miejsca zamieszkania –chodzi raczej o zawrotne tempo, w jakim się to dzieje. Pobyt w Mithril nie tylko otworzył mi oczy na innych ludzi i inne miejsca. Nie tylko pokazał mi z innej perspektywy nasze Hollowfaust, jego mieszkańców, jego sukcesy i porażki. Zmusił mnie, co najważniejsze, do ponownego przyjrzenia się samemu sobie. W ciągłym stawaniu się człowiekiem jest to zdarzenie raczej obowiązkowe. Wnioski dalekie są na razie od ostatecznych, ale jedno mogę napisać Ci już teraz: zmieniłem się przez te kilka miesięcy bardzo.

Jeżeli mogę być w tej sprawie sędzią –na lepsze, czyli w jedynym kierunku, w którym warto się zmieniać chcąc wyjść na ludzi, nie schodząc przy tym na psy.

Zastanawiam się czy nasz świat od zawsze był areną niekończących się konfliktów rozmaitych sił, czy może Mithril bardziej niż inne miejsca starcia takie przyciąga –podejrzewam, że obie tezy są po części słuszne. To interesujące, że kiedy się ludzi o to pyta bezpośrednio, każdy chciałby przeżyć życie w przerwie między kolejnymi wojnami, najchętniej w ojczyźnie nie graniczącej z żadnym innym narodem, w domu bez sąsiadów, w rodzinie bez awantur. To, że w większości przypadków są to pozbawione szans na realizację mrzonki stawia ludzką naturę w nienajlepszym świetle. Być może ci, którzy o naszej kondycji mają niskie mniemanie, nie osądzają nas wcale aż tak niesprawiedliwie. Może rzeczywiście tacy jesteśmy, a wszystkie nasze szlachetne ideały są właśnie jedynie ideałami - fikcją nie mającą szans na odzwierciedlenie w rzeczywistości. Konflikt, pozornie przychodzący z zewnątrz, w istocie tkwi w nas samych.

W tym świetle nic z tego, co się obecnie w Mithril i okolicach dzieje nie daje podstaw do niepokoju –ot, świat jest światem, ludzie są ludźmi, a ambasadorowanie w mieście paladynów jeszcze jednym sposobem na spędzanie czasu danego nam do wykorzystania w krótkiej przerwie między wiecznością a wiecznością.

Nienajgorszym sposobem, co na zakończenie wypada chyba jednoznacznie stwierdzić.

Serdecznie Cię ściskam,
Tadhg

PS. Przeczytawszy ponownie ten list doszedłem do wniosku, że jego lektura może być niepokojąca –wynika to pewnie z mojego nastroju, w ostatnich dniach bardziej filozoficznego niż kiedykolwiek. To jednak tylko kwestia chwilowego stanu mojej psyche - w rzeczywistości, uwierz mi, wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Pa,
T.