26 sierpnia 2009

Dzikość magii, czyli piknik nad studnią życzeń


Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
Nie wiem kiedy, nie wiem gdzie, nie wiem po co


Przyjacielu,

Po raz kolejny, a kto wie, może tym razem ostatni, piszę do Ciebie list z miejsca niezwykłego, w okolicznościach niezwykłych i z całkowitym brakiem przekonania, że uda mi się go kiedykolwiek wysłać. Jak zwykle w takich przypadkach, tkwimy wszyscy w sytuacji bez wyjścia, nastroje osiągają niskie strefy stanów przydennych, entuzjazm przestaje być słowem o jakimkolwiek znaczeniu, a ja zabieram się do skrobania wiadomości do Ciebie. Ciekaw jestem jak długo, zanim moi towarzysze uczulą się na ten przejaw desperacji i na sam widok papieru i pióra dostawać będą gęsiej skórki...

Zaczęło się, i już to powinno nam zapewne było dać do myślenia, całkiem optymistycznie. Niestety dzień do myślenia nie zachęcał — być może wina leżała po stronie warunków biometeorologicznych, być może był to skutek zbyt długiego błąkania się po zamkniętych pomieszczeniach przed wydostaniem się na wolne powietrze; w pewnych regionach Ghelspadu panuje przekonanie, że wysoki odsetek wariatów na równinach jest bezpośrednio skorelowany z faktem, że widać tam za dużo nieba. "Za dużo" jest ewidentnie pojęciem względnym. Tak czy siak, wypuściwszy się na miasto wczesnym rankiem w poszukiwaniu Guillermo dostaliśmy wszyscy pod jego domem koncertowego wręcz ataku radosnej głupawki, kompromitując go przy okazji przed rodziną i sąsiadami. Następnie, z trudem wyżej wymieniony wybuch niekontrolowanej radości stłumiwszy, odwiedziliśmy Daniyę Blackburn, dalej pełni optymizmu poświęciliśmy kilkanaście kolejnych minut na pogaduszki z Gehimin i, wciąż w szampańskich humorach, wyruszyliśmy na spotkanie z wielkim nieznanym. Wielkim, bo wielowymiarowym; nieznanym, bo czego byśmy się o Banewarrens nie dowiedzieli, wiedzieć będziemy mało, bardzo mało. A właściwie tyle co nic.

Radość, należy poczynić uwagę ogólną, jest przypadłością zaraźliwą. Nie pamiętam już nawet dokładnie od czego się zaczęło, ale wiem, że stojąc pod domem w Shacktown, zaśmiewaliśmy się wszyscy do rozpuku, wykrzykując jakieś dziwne, dla nas tylko śmieszne kwestie, uznając za wskazane podzielenie się nimi z mieszkańcami całej dzielnicy. Wciąż widzę zgorszone spojrzenia sąsiadów. Na zawsze zostanie ze mną zdziwione oblicze niani Guillermo oraz zażenowanie jego samego, kiedy już pojawia się na rogu ulicy i widzi całe to przedstawienie. Zwykłe ludzkie reakcje zwykłych, przewidywalnie reagujących, ludzi. Tego potrzebowaliśmy, byliśmy tego złaknieni bardziej niż pączków, które wydarliśmy przyjacielowi ze zdumionych rąk i pożarliśmy niepomni faktu, iż za chwilę śniadaniem będzie nas podejmować szefowa Gildii Cienia. Zachowywaliśmy się jak horda wygłodzonych wampirów, rzucająca się bez zastanowienia na wszystko, co przynależy do świata poza ciemnością, do świata poza wiecznym chłodem. Wbiwszy kły w tętniącą życiem rzeczywistość chcieliśmy wychłeptać, wyssać, zawłaszczyć jak najwięcej. Na zapas. Na kiedyś. Na zawsze.

Wizyta u szefowej Shadowguild, choć kulinarnie wielce satysfakcjonująca, pozostawiła po sobie poczucie niedosytu. Nie, nie wiedzą jak naprawić generator mocy na pierwszym poziomie Banewarrens, a bez tego ani rusz. Pewność tę mają od wczoraj, kiedy to Wish, rzucony celem naprawy sytuacji, zdołał zamknąć podziemia. Na dziesięć minut. Stan generatora poprawił się może, ale o całkowitej naprawie nie ma nawet co marzyć. Dodatkowo, o czym przekonaliśmy się później, to potężne zaklęcie pozamykało wszystkie drzwi i posprzątało korytarze, co za cenę czaru, jeżeli wierzyć jego zapewnieniom, Oshir zrobiłby ze swoją rodziną ręcznie, bez zaprzęgania jakichkolwiek sił magicznych. Frustracją, która niewątpliwie była udziałem magów po tym kosztownym doświadczeniu, nasza gospodyni postanowiła się podzielić i z nami: smokowi, którego odkryliśmy przed wejściem do samego serca lochów Danara, nie będzie mogła się zbyt szybko przyjrzeć, bo ma sporo papierkowej roboty. Przez chwilę miałem wrażenie, że stroi sobie żarty — przecież to on, Saggarinthys, był pomysłodawcą oraz twórcą generatorów i jeżeli ktokolwiek wie, jak je ponownie uruchomić, to właśnie on. Daniya, jak się jednak okazuje, nie żartowała; pieczętowanie Banewarrens musi poczekać cierpliwie w kolejce, w której — także do pieczętowania — ustawiona jest już pewnie cała ryza oficjalnych dokumentów. Bezmyślna Otchłań Wszechogarniającej Biurokracji. Nowy wymiar piekła, rodem prosto z miasta paladynów. Strach się bać.

Przejście od urzędowej Daniyi do rozmemłanej Gehimin pozwoliło wszystkim odetchnąć trochę mniej oficjalnym powietrzem. Jestem pewien, że niejednokrotnie przychodziło Cinnamon zazdrościć klerykom wieczorem otrzymującym swoje zaklęcia możliwości zarwania nocy, dłuższego pospania, tych leniwych poranków, wolnych od konieczności natychmiastowego przejścia od snu do maksymalnej koncentracji. Z drugiej strony teraz, kiedy ze złośliwą satysfakcją i obuta w skórkowe trzewiczki przypatrywała się sfatygowanym bamboszom zastępującej obecnie Lizettę kleryczki, przypuszczalnie dochodziła do wniosku, że wszystko ma swoją cenę i zazdrość jej może nie była do końca racjonalna.

Całkowicie racjonalna, jak się dowiadujemy od z lekka zmartwionej Gehimin, będzie za to nienawiść pewnego bardzo wpływowego domu handlowego do naszej drużyny, kiedy dowiedzą się, że ich pociecha przeniosła się na tamten świat przy naszej pomocy. Tak się bowiem składa, że wyglądająca na tieflinga, zabita przez nas dzień wcześniej w Banewarrens szefowa elitarnej grupy przestępczej jest w rzeczywistości córeczką mithrilskiego kupca. Który, jak się dowiadujemy, też ma w sobie trochę krwi demonicznego pochodzenia. Na domiar złego okazuje się także, że jego druga latorośl, a zarazem brat nieboszczki, jest jednym z głównych czarodziejów Gildii Cienia. I że znak na magicznych przedmiotach, zdobytych na naszej przeciwniczce, to jego prywatny sigil. Proszę Gehimin, by posłała po Nestera z trzema czarami wymazania na zwojach i uciekamy od wpędzającej w depresję miejscowej polityki w apolitycznie dołujące podziemia. Czasem mam wrażenie, że między Mithril a Banewarrens nie ma wcale tak wielkiej różnicy: i tu, i tam każdy następny dzień to walka z wiatrakami, wtaczanie głazu na szczyt i sikanie pod wiatr. Niekoniecznie w tej kolejności. I nie zawsze konsekutywnie.

Przy paladyńskim posterunku, na samym początku drugiego poziomu lochów czeka na nas adept, który zgodnie z umową rzuca na nas wszystkich Darkvision. Większość z nas po raz pierwszy jest w stanie zobaczyć podziemia w całej okazałości. Trzeba przyznać, że Danarowa piwniczka wygląda imponująco po zaaplikowanej przez Gildię Cienia magicznej renowacji: mniej jest pęknięć w ścianach, zniknął z podłóg pył wielu stuleci, a co najważniejsze, wszystkie drzwi, tajne przejścia i bariery magiczne zostały starannie zamknięte. Droga na najwyższe poziomy zajęła nam tym razem więcej czasu niż zwykle, bo trzeba było wszystkie drzwi pracowicie otwierać, dezaktywować Prismatic Wall czy wygłosić adekwatne hasło przy pewnej fontannie o moralizatorskich zapędach. Tyle, jeżeli chodzi o potęgę zaklęcia Wish: magiczny odpowiednik niezmordowanego, wszędobylskiego ciecia.

Docieramy nareszcie w miejsce potyczek z dziwacznymi pitekantropami i tutaj zaczynają się schody. A dokładniej: odnowiony przez czar magów z Shadowguild linowy mostek. Jest lepiej niż zakładaliśmy, byliśmy przygotowani na konieczność przeprawiania się przez Antimagic Field za pomocą haków, lin i niezbyt w naszej drużynie rozwiniętych umiejętności wspinaczkowych, ale nawet przy gotowym mostku może to dla niektórych (w tej liczbie także mnie samego) być dość stresujące doświadczenie. Pierwszy idzie, jak zawsze ostatnio, Guillermo. Liny wydają się trzymać całkiem solidnie, ale jeżeli już o wydawaniu mowa, wydają przy każdym ruchu jakieś dziwaczne dźwięki, jakby zawieszonych kołatek. Ktokolwiek je tu zawiesił, chciał być uprzedzony o naszej obecności. Pitekantropów nie podejrzewam o takie zachowanie, ale z tego co przeczytałem, demony są stworzeniami dość przebiegłymi. Zdwajamy czujność i przeprawiamy się, jedno po drugim pakując się w splecione z lin ni to szelki, ni krzesełko. Kiedy już wszyscy poza Oshirem stoimy na oświetlonej jedną świeczką półce skalnej po drugiej stronie, pozbawieni antymagicznym polem zdolności widzenia w ciemności, rzucania czarów oraz ochronnego całunu zaklęć zabezpieczających, słyszymy krzyk, świst miecza i makabryczny dźwięk wbijających się w coś pazurów.

Jedna z lin mostu zaczyna spadać, a jej koniec będący poza zasięgiem światła naszej lichej świeczki panikuje i złorzeczy głosem Oshira. Matheney z Amelanchierem bez zastanowienia zabierają się do wyciągania towarzysza z głębin przepaści. Guillermo także rzuca się do pomocy, ale nim udaje mu się podbiec do skraju półki, ląduje tam coś, co wygląda na potomstwo zgwałconej przez oskubanego sępa ogrzycy. Vrock. Ten sam, który dzień wcześniej bez większego trudu rozczłonkował i pożarł na naszych oczach wilkołaka. Brak możliwości użycia zdolności magicznych nie przeszkadza mu w wypuszczeniu chmury dziwacznych zarodników, które zaraz zaczną się rozwijać w ciałach stojących w jego pobliżu osób, ograbiając je z sił i zręczności. Demon nie czeka na ich skutki i przypuszcza atak, za cel obierając na początek Guillermo.

Nie czekamy także my, Cinnamon i ja, rzucając się w głąb korytarza. Cokolwiek miałoby się zdarzyć tutaj, jedynie poza zasięgiem pola antymagicznego jesteśmy się w stanie do czegoś przydać. Chwilowo pozostaje nam jedynie cierpliwie czekać, do czego nie zachęcają dźwięki dochodzące znad półki, gdzie widocznie udaje się wyciągnąć na brzeg linę z Oshirem, bo zza zakrętu wyłania się najpierw Guillermo, potem Matheney, a wreszcie za nią Amelanchier. Czekamy na pojawienie się Oshira z drepczącym mu po piętach vrockiem, jednak zanim to następuje, pojawiają się nowe kłopoty – z trzech stron wypadają na nas nieskłonne do umierania australopiteki.

Cinnamon, w ramach komitetu powitalnego, aplikuje im Flame Strike, boskim ogniem Madriel przechylając szale zwycięstwa na naszą stronę. Oshira nadal nie ma. Ci z przeciwników, którzy przeżyli gniew elfiej kleryczki postanawiają ją zaatakować. Wygarniam w nich Scorching Ray, silniejsze zaklęcia rezerwując na starcie z demonem, równocześnie z tym, jak Guillermo rozprawia się z pozostałymi. Oshir ciągle nie nadchodzi, a mnie przypomina się obraz skutecznie trzymanego demonimi łapskami wilkołaka, z którego wijącego się ciała ostry dziób odrywa kolejne kęsy. Wzdłuż grzbietu przebiega mi zimny dreszcz. Amelanchier, jedyny wojownik widzący w ciemności bez pomocy magii, musi natychmiast wracać i jeżeli vrock rzeczywiście unieruchomił naszego kompana, zepchnąć ich obu w przepaść! Demon, w przeciwieństwie do Oshira, nie jest obwiązany liną!

Nim jednak jestem w stanie krzyknąć cokolwiek do stojącego na granicy Antimagic Field Amelanchiera, ten jakby podchwytuje moje myśli i zaczyna biec w kierunku półki. Zamiast mnie krzyczą zresztą kleryczki, spierając się o czas i sposób rzucenia Break Enchantment, zaklęcia będącego w stanie cofnąć skutki rozsianych przez demona zarodników. Nie możemy sobie teraz pozwolić na kłótnie, więc interweniuję, zdając sobie sprawę z tego, że kleryczki są pewnie bardziej podatne na drażniący wpływ zgromadzonego tu zła. Humory same się poprawiają, gdy kilka chwil po nagłym huku, zza zakrętu wychodzą krasnolud z poharatanym, ale ciągle żywym, Oshirem. Demon, wydaje się, postanawia nie pchać głowy pod katowski topór i nie pojawia się w ogóle, nam z kolei jakoś nie spieszy się szukać go w rejonie pozbawionym możliwości użycia magii.

Cinnamon usuwa swoim czarem nasilające się efekty działania demonicznych zarodników, natomiast Guillermo robi rzecz dziwną: strzepuje z siebie coś, co wygląda na cień małej dziewczynki i zaczyna z nią rozmawiać tak, jakby znali się nie od dziś. Dowiadujemy się, że jest to jego prywatny, oswojony undead, o imieniu Elena i że bez trudu, niezauważalna dla wszystkich z wyjątkiem najbardziej wnikliwych obserwatorów będzie w stanie sprawdzić miejsce pobytu vrocka. No proszę, proszę, do czego to dochodzi – nie dość, że drużyna bohaterów miasta Mithril ma na swoich usługach ciemne moce, to jeszcze nie są one kontrolowane przez nekromantę! Swoją drogą, dobrze, że o tym wiem, w ten sposób nie uszkodzę przypadkiem nowej koleżanki Guillermo jakimś Seek the Soulless czy Ethereal Boltem.

Demon postanowił ulotnić się definitywnie, Elena wraca nie znalazłszy ani śladu po nim. Mógł się teleportować w jakiekolwiek miejsce w labiryncie korytarzy, więc zdwoiwszy czujność postanawiamy iść dalej. Niezależnie od tego czy i kiedy postanowi się pojawić, mamy co robić. Punktem jeden na naszej liście jest niewątpliwie skompletowanie Yaeshli, z której podczas jednej z rozmów udało się nam wydobyć zeznanie, że jej trzecia, ostatnia część znajduje się którymś pomieszczeniu w pozornie niekończącej się studni, pełnej zamkniętych drzwi do komnat z artefaktami. To tam właśnie, w celi na najwyższym poziomie pionowego szybu, rozegrała się ostatnia bitwa między Eslathagosem a jego przeciwnikami. To na jego dnie zabiliśmy dzień wcześniej córkę pewnego mithrilskiego kupca, której zwłoki przechowuje teraz Gehimin oraz starliśmy się po raz pierwszy z vrockiem. Wpatrujemy się w ciemność, zadzierając głowy i nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że albo bardzo szybko nauczymy się latać, albo będziemy się wdrapywać na sam szczyt przez całą wieczność. Z dwojga złego, wybieramy pierwsze rozwiązanie.

Żałuj, że tego nie mogłeś zobaczyć! Dwukrotnie rzucony Air Walk zmienia Amelanchiera i Matheney we wznoszących się po ciasnej spirali tragarzy, niosących to na plecach, to pod pachami pozostałych uczestników napowietrznej wycieczki. Dziękuję opatrzności za możliwość samodzielnego lotu, w pewnym oddaleniu od albo posapujących, albo majtających radośnie w powietrzu nogami towarzyszy. Podłoga znika poza zasięgiem Darkvision, pozostaje więc jedynie oglądać niekończące się pozornie rzędy ciężkich, okutych drzwi na kolejnych poziomach szybu. Od czasu do czasu przestrzeń między nimi przecinana jest wąskimi trapami, jednak wbrew podejrzeniom na żadnym z nich nie czai się czyhający na nasze życie demon. Ani żadna inna istota.
Mniej więcej w połowie drogi wzwyż widzimy, że szyb otwiera się w bok w wielką halę, z boku której stoi następny generator. W sumie logiczne, ostatni i centralny zarazem poziom Banewarrens także powinien być zaopatrzony w jakieś źródło energii. U stóp metalowej struktury widzimy jakieś postacie, ale bezszelestnie wznosimy się dalej, nie dociekając ich natury. Niezależnie od tego czy to utrzymujące porządek golemy, czy może jacyś potencjalni wrogowie, zmierzamy bezpośrednio do celu. A właściwie celi. Miejsca ostatecznego starcia dobra ze złem. Miejsca spoczynku Eslathagosa, trzeciej części Yaeshli oraz, przypuszczalnie, jeszcze kilku innych rupieci. Ostatnie piętro, nareszcie, ani pół minuty za wcześnie!

Zlokalizowanie właściwych drzwi nie nastręcza wielkich problemów – tylko jedne są otwarte, a właściwie wyrwane z zawiasów przez potężną eksplozję wewnątrz. Jakoś nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie ona spowodowała śmiertelne zejście architekta podziemi. A może właśnie była bezpośrednim efektem jego zgonu? Tak czy siak, wchodzimy. Eslathagos nie żyje, gdzieś tutaj jest klucz do zamknięcia całego tego burdelu, a poza tym nie trzeba będzie niedługo wracać, zanim skończy się możliwość chodzenia po powietrzu. Co takiego może nam się stać?!

No cóż, na przykład w celi mogą być trzy wejścia do dalszych pomieszczeń. Yaeshla, naturalnie, a właściwie nienaturalnie, dostaje gwałtownego ataku amnezji. Gdyby to się działo po raz pierwszy, może nawet bym się zdenerwował, tymczasem uśmiecham się do niej rozbrajająco i pakuję ją do tuby na zwoje. No cóż, nie Yaeshlą go, to ręką: otwieramy każde z drzwi po kolei, bez podpowiedzi od bezużytecznych artefaktów. Oshir oznajmia, po przeciągających się poszukiwaniach, że na żadnym z nich nie znalazł ani śladu pułapek. Pozwala jednak, co wróży mu dożycie późnej starości w dobrym zdrowiu i z kompletem kończyn, by to Guillermo otwierał drzwi.

Przyjrzawszy się ostrożnie z progu każdemu z pomieszczeń, stajemy przed dylematem. Otóż mamy do wyboru: a) pomieszczenie z wbitym w ścianę szkieletem, b) przedsionek z szalejącym wewnątrz wirem dzikiej magii, a za nim kolejne drzwi oraz c) puste pomieszczenie z leżącą na podłodze stertą szmat. Wir, na oko składający się z niestabilnej magii podobnej do tej, przy której mieszkały kiedyś slaady, nie zachęca do próby wejścia weń, zatem koncentrujemy się na pozostałych komnatach. Szkielet niby nie wygląda na Eslathagosa, ale podejrzewam, że mój też nie jest do mnie specjalnie podobny. Wszędzie wokół niego, podobnie zresztą jak w pomieszczeniu obok, dookoła leżących na podłodze łachmanów, widać plamy czegoś, co wygląda na krew. A może więcej niż krew? Ostrzegam pozostałych, że to może być jakiś specyficzny, jak dotąd niesklasyfikowany rodzaj undeada; w końcu, jeżeli wierzyć opowieściom, został tutaj zgładzony anty-święty. Takie coś musi zostawić po sobie ślad.

Podobno kiedy nie wiesz co zrobić, najlepiej jest nie robić nic. Cinnamon postanawia zignorować mądrość zawartą w tym powiedzeniu i rzuca Locate Object na coś podobnego do różdżki, jako że tak ma podobno wyglądać trzecia część Yaeshli. Czar nie pozostawia ani cienia wątpliwości, wskazując jednoznacznie na leżące na podłodze łachy. Guillermo, zdegustowany przedłużającym się oczekiwaniem, rusza w ich kierunku, ale zanim przekracza próg proszę go o zostawienie z nami Eleny. Jeżeli miałoby dojść do eradykacji jakichś nieumarłych, nie chciałbym odesłać w niebyt jego pupilki. Ani jej kotka. Czy tam misia. Czy co to jest za stworzonko, które zwykła ciągać za sobą na widmowej smyczy. Elena zostaje, a Guillermo mieczem zaczyna rozgarniać zbutwiałe szmaty.

Nagle Guillermo robi krok wstecz połączony z półobrotem. W dłoni, na którą patrzy z niedowierzaniem, trzyma resztki rozsypującego się właśnie w rdzawy pył miecza. Odruchowo dziękuję Tanil za to, że nie dotknął materiału ręką – nie chciałbym zobaczyć jak wygląda dwutlenek gilermianu. Czarne plamy na ścianie i podłodze ożywają, szczerzą się wiecznie głodne zęby, wyciągają spod podłogi eteryczne ręce. Łachmany zdają się nabierać życia i unosić nad kamienną podłogą. Nie zastanawiam się długo: całe pomieszczenie poddaję dewastującej mocy wzmocnionego Seek the Soulless i patrzę jak zmiata wszystko, oszczędzając jedynie naszego towarzysza. Przeżywają jedynie dwa najsilniejsze undeady, jednak z nimi rozprawia się za pomocą mocy swojej bogini Cinnamon. Na podłodze leżą dwa podłużne przedmioty, które Guillermo zbiera i pospiesznie się wycofuje.

Wydostajemy się z celi na biegnący wokół szybu taras i tryumfalnie pokazujemy znalezisko Yaeshli. Mam ochotę pizdnąć nią w dół szybu kiedy oznajmia beznamiętnie, że dzierżony zwycięsko przez wojownika przedmiot nie jest jej trzecią częścią, jednak następne jej zdanie (świadczące wyraźnie o tym, że nawet artefakty tak głupie i oporne na współpracę jak ona mają coś w rodzaju instynktu przetrwania) powstrzymuje mnie z ręką wyciągniętą za barierkę. Oto weszliśmy w posiadanie służącego do zamknięcia Banewarrens Sealing Rod, którego poszukiwania były następnym punktem na naszej liście i bez którego, jeżeli wierzyć ogólnikowym stwierdzeniom ciągle wiszącej nad przepaścią Yaeshli, zamknąć się ich po prostu nie da. Drugi przedmiot to ostrze włóczni, którą uśmiercono Eslathagosa. No nic, niech będzie. Teraz do domu!

Łatwiej powiedzieć niż zrobić, co dotyczy zwłaszcza takich sytuacji, kiedy wypowiedzianych planów w ogóle nie da się wprowadzić w życie. Jak na przykład teraz, kiedy poczynając od najniższych poziomów wędruje sobie w górę błyszcząca tęczowo, mleczna granica między światem, w którym magia nam służy pomocą, a światem, w którym magia zupełnie i do reszty oszalała. Nie chciałbym się dowiedzieć, co mogłoby się stać z utrzymującymi nas w powietrzu zaklęciami. Trzeba zwiewać. Tylko dokąd? Drzwi do pozostałych cel na tym poziomie nie dają się otworzyć, a ryzykowanie wejścia w wir za już otwartymi drzwiami, w swej naturze analogiczny do wędrującego nieubłaganie w górę szybu pola niestabilności, wydaje się przywodzić na myśl rynnę i deszcz. Czy może raczej kanał burzowy i największy wyobrażalny huragan.

Pozostaje dziura w suficie. Dziura, sądząc z wyglądu, będąca pozostałością po jakimś wybuchu, wstrząsie tektonicznym lub artyleryjskim ataku. Zakładamy optymistycznie, że cokolwiek ją zrobiło, zrobiło to wieki temu i dawno już sobie poszło lub umarło, po czym wylatujemy wyżej. Najwyższy czas i, sądząc z tego, że pole niestabilnej magii zatrzymało się dokładnie na wyrwie, doskonały wybór. Nie pozostaje nic innego, jak poczekać, więc czekamy. Mijają minuty, ale trudno się spodziewać, żeby spowodowana sproszkowaniem szczątków Eslathagosa niestabilność była tak krótkotrwała. Mija godzina, a magia jak szalała w dziurze w podłodze, tak szaleje. No cóż, widocznie musi się wyszumieć. Mijają dwie godziny i zaczyna nas nudzić oglądanie ciągle tego samego, choć wiecznie się zmieniającego kalejdoskopu.

Przysypiam patrząc w błyszczące barwy, a kiedy budzi mnie moja opadająca głowa zapowiadam, że to chyba jednak nie przejdzie tak szybko i kładę się spać. Budzę się o dziwo dość wypoczęty i raźno wkuwam zaklęcia, potem zabieram się za pisanie listu do Ciebie. Właśnie teraz, kiedy czas narracji i czas rzeczywisty mieszają się w spływającym po piórze atramencie, gdy kleryczki kończą poranne modły nad niezmiennie świecącą dziurą w podłodze i wszyscy próbujemy zmobilizować się do pracowitego dnia poświęconego próbie opuszczenia tego przeklętego miejsca — kreślę ostatnie słowa tego listu, przesyłając Ci gorące uściski.

Oraz buziaki, a co mi tam! Może to ostatnia okazja.
Tadhg

Wierszokletnik Tadhga, część kolejna


***

na cichych skrzydłach nocy
po jasnym ostrzu miecza
w krwistej czerwieni ognia
nadchodzi

we wzlocie i w upadku
spod zbyt cienkiego lodu
w kropli zatrutej wody
nadchodzi

nadeszła

dzień dobry
czy raczej
dobranoc

Z krwi i kości, pamiętnik kryptyczny


Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
15 Vangalota, daleko od rozumu


Drogi Przyjacielu,

Pamiętasz może zajęcia na uniwerku poświęcone dość zgrabnej teoryjce, próbującej opisać prawa rządzące przepływem i przemianami energii? Czy przypominasz sobie, choć nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wspomnienia musiały najpierw przedrzeć się przez odmęty skacowanej niepamięci, jak stary Ngu'Thein, bełkocząc niewyraźnie przez resztki brunatnych zębów, tłumaczy zawile, że istnieje jakaś wciąż nie do końca zdefiniowana siła, nie pozwalająca zbudować w pełni satysfakcjonujących modeli opisujących pewne zjawiska? Według niego tym czymś, wymykającym się zbadaniu przez nasze inherentne z nim związanie jest czas. Ja poszedłbym dalej z tą hipotezą i stwierdził, że tak naprawdę chodzi o jedną z pochodnych czasu, samym czasem jednak nie będącą. O nudę.

Cóż innego jak nieziemskie, bezbrzeżne znudzenie musi towarzyszyć nieśmiertelnej istocie zamkniętej na wieki w ciemnych pustaciach Banewarrens? Upływ czasu, sam z siebie, nie ma przecież dla niej znaczenia. Tydzień, rok, wiek czy milenium to wycinki wieczności mające dla niej zupełnie inny wymiar niż dla nas, śmiertelników, którym niezmiennie wydawać się będzie, że przyszły czwartek różni się w znaczący sposób od czwartku za pięćset, tysiąc czy dziesięć tysięcy lat. Nieśmiertelni nie podzielają tego poglądu, ich kalendarz jest bogatszy i uboższy zarazem. Ich wieczność płytsza i mniej ciekawa, bo przecież w zasięgu ręki. Co za pożywka dla nudy, domniemanej siły sprawczej tylu pozornie niewytłumaczalnych zdarzeń i zjawisk!

Wyobraź sobie teraz połączenie wielkiej, niewyobrażalnej wręcz ilości tej hipotetycznej czasonudy (bądź, jeżeli wolisz, nudoczasu) z czymś tak abstrakcyjnym, ulotnym i wiecznym zarazem, jak norma moralna, czyli w wypadku Banewarrens z potężnym złem. Oraz z brakiem możliwości zrobienia z niego użytku w jakiejkolwiek przewidywalnej przyszłości. Nadaj teraz temu połączeniu formę, powiedzmy, wampira. Kleryka jakiejś bardzo, ale to bardzo złej bozi. Załóżmy, że zakutego w ciężką zbroję. Cóż takiego może dany wampir złego uczynić, w celu urozmaicenia sobie nudnej, nudnej, ale to NUDNEJ wieczności? Nie zmówić paciorka? Nie umyć kłów? Torturować ghoule, będące na jego usługach? Czy może raczej bluźnić innym bogom, wykrzykując swą bezcelową bezbożność w głuche korytarze wiecznego więzienia, poza zasięgiem poznania wszechwiedzących adresatów? Śmiech na sali, naprawdę, wieczny rechot odbijający się szyderczym echem od wszystkich tych pustych korytarzy.

Wampirowi do śmiechu przypuszczalnie nie jest. Upewnił się już zapewne wielokrotnie, że opuszczenie tego zapomnianego przez bogów i ludzi miejsca jest absolutnie niemożliwe. Wie, że szansa na pojawienie się jakiejkolwiek żywej istoty jest żadna. Mów co chcesz, aż litość wzbiera w sercu człeka poczciwego. Zamknąć — tego nie robi się wampirowi. Bo cóż ma począć wampir w pustym lochu? Wszystkie ghoule już ulepszone, wyszkolone i odpicowane tak, jakby miały brać udział w konkursie piękności. Zbroja starannie wyczyszczona. Ołtarz zbezczeszczony tak sumiennie, że jeszcze jedno Desacrate, a się rozleci albo zacznie świecić w ciemnościach. Nuda, panie dziejku, nuda nad nudy! Co tu, do wszystkich diabłów, można jeszcze zrobić, czym się zająć? Można niby pograć w coś z zaprzyjaźnionym lichem, ale wartość rekreacyjna jest nikła, bo w kości to wredne, magiczne truchło oszukuje bezczelnie telekinezą, a w szachy po prostu ciągle wygrywa. Brydż z dwoma dziadkami, choć z początku wydawał się powiewem świeżości w zatęchłej atmosferze ponurej kryptki, jakoś stracił urok po kilku kulawych robrach, zwłaszcza że karty ciągle wypadały dziadkom ze zwapnianych paliczków. Może w takim razie prowadzić pamiętnik? Wyobraźmy sobie co mógłby na swych kartach chronić przed zapomnieniem:

Bluźnierczy i nieopisywalny sztambuchu! W tym dziesięcioleciu, podobnie jak w poprzednim i zapoprzednim, byłem najgorszym z najgorszych, nikczemnikiem bez serca oraz ohydną bestią, wypraną z jakichkolwiek śladów człowieczeństwa. Zgrzeszyłem wielokrotnie myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem — mentalnie, oralnie i manualnie. Wielkim smutkiem napełnia mnie jeno fakt, iż czynów onych ponownie przyszło mi dopuścić się w samotności, a jedynym pocieszeniem jest niemożność spojrzenia sobie w oczy w lustrze. Czy to możliwe, żeby pogarszał mi się wzrok, a dłonie jednak porastały sierścią?

Tyle, jeżeli chodzi o zasadność spisywania memuarów przez istotę odporną na upływ czasu, zamieszkującą wiecznie niezmienne środowisko. Załóżmy jednak, mimo oczywistej absurdalności takiej propozycji, że jakiś pamiętnik, niekoniecznie aż tak niepoważny, jest w podziemiach regularnie uzupełniany. Przyjmijmy także, już nie tak absurdalnie, że wampir w Banewarrens rzeczywiście istnieje, co o tyle nie jest pomysłem specjalnie fantastycznym, że jak wiadomo nawet dużo bardziej pokręconym istotom podziemia Danara przez wieki służyły i nadal służą za miejsce wiecznego spoczynku. Czy może raczej za ostatni adres zameldowania, by uwzględnić intencję twórców i trafniej oddać stan faktyczny. A teraz, poczyniwszy już te założenia, cofnijmy się o parę dni wstecz i zajrzyjmy przez nieumarłe ramię w hipotetyczny kajecik...

O Przepotężny, Przebluźnierczy i Przedwieczny! Niechaj Imię Twe napawa lękiem tak Twoich wyznawców, jak i wrogów po najdalsze krańce wieczności! Po tylu latach spędzonych w mym mrocznym więzieniu, narzuconej siłą obrzydliwego dobra izolacji i samotnej służby Twojej wiekuistej chwale, nareszcie pozwoliłeś mi dać wyraz mej nieustającej adoracji nie tylko słowem, ale i czynem! Dzięki Ci, o Panie! Zezwól swemu słudze, w swojej okrutnej mądrości, częściej dawać świadectwo Twej mrocznej potędze.

No dobra, ta inwokacja mierzy w rejestr zdecydowanie zbyt wysoki i cechuje się obrzydliwą, quasi-liturgiczną manierą, a na dodatek w mnogości słów próbuje ukryć niezaprzeczalny fakt, że oto minął jeden akapit, a nadal nic nie zaczęło się dziać. Z tego co wiadomo o klerykach, potrafią niekiedy prowadzić nawet bardziej nadętą narrację, wspominając jeszcze mniej faktów, ale wygłodzonego potwora, rzucającego się na swój pierwszy od stuleci obiad, trudno podejrzewać o zdania aż tak wielokrotnie złożone i do tego stopnia ociekające wazeliną. Należałoby się raczej spodziewać suchej relacji, potem oszczędnego samozadowolenia z przebiegu rzezi, a następnie krwistoczerwonego wybuchu energii, krótkich fraz pełnych hemoglobinowej intoksykacji. Co powiesz w takim razie na coś takiego:

Przybyli o świcie, jak to mają w zwyczaju. Zupełnie nieświadomi swej rychłej zguby, pełni naiwnej ufności ku któremuś ze słabych bożków świata dnia, tętniący dobrymi chęciami, skarlałymi emocjami i czerwoną, zniewalająco słodką krwią. Śmieszni w swojej aroganckiej wierze we własne możliwości. Nieporadni. Niezgrabni. Mali.

Było ich czworo, więc szala zwycięstwa od początku była przechylona na moją stronę. Ich ślamazarne próby stawienia mi oporu przypuszczalnie śmieszyłyby mnie, gdyby nie były aż tak żałosne. W sto uderzeń ich oszalałych ze strachu serc było po wszystkim, walka się skończyła w jedyny sposób, w jaki skończyć się mogła. Teraz mieli odegrać inną, od dawna zaplanowaną rolę. Scena była przygotowana, miejsca zajęte. Mogła rozpocząć się powolna, dokładnie kontrolowana agonia. Na początek - aperitif dla mistrza ceremonii.

O... mój... zły... okrutny... Boże!!! Nareszcie! Skąd w takim prostaku tak szlachetna... Źródło mocy, której nie czułem od stuleci... Zamknięta w tętnicach i żyłach, choć powinna wiecznie płynąć szerokimi... Czerwień, szkarłat, karmin, cynober — najpiękniejsze z barw... Tak! Jeszcze!! Mocniej!!! TAK!!!!!


W tym miejscu może spuśćmy zasłonę narracyjnego miłosierdzia na tę orgię łamiącą wszelkie spożywcze, społeczne oraz seksualne tabu, pozostawiając niniejszym wychodzącego z chronicznej anemii wampira samemu sobie i przenosząc się w zupełnie inne miejsce. Miejsce, gdzie żadne zasady łamane nie bywają, każdy ma swoją miskę i własny komplet sztućców, a za seksualny wybryk uważane jest publiczne wymówienie słowa "majtki". Miejsce, w którym jeżeli spożywana jest krew, jest ona krwią ubitej w rzeźni nierogacizny, dobrze ugotowaną i wymieszaną z kaszą.

Miejsce: Miasto Świątynne, kwatery dowództwa regimentu mithrilskiego

Czas: poranna odprawa

Uczestnicy: Lizetta, grupa operacyjna "Piwniczka D." oraz jakieś zastrachane, zasmarkane i zapłakane dziewczę

Przebieg spotkania: Lizetta przedstawia nam pociągającą nosem dziewuszkę jako sojuszniczkę odłamu madrielitów, odpowiedzialnych za wydarzenia w kaplicy Św. Thessyny. Ona sama, jąkając się z lekka i ciągle płacząc, opowiada o swoich towarzyszach, którzy wkradli się do Banewarrens jakiś czas temu i nie wrócili w umówionym terminie. Jesteśmy proszeni o uratowanie ich. Lizetta dorzuca prośbę o areszt obywatelski i dostarczenie nielegalnych wycieczkowiczów w ręce miejscowych władz. Dziewczę sięga po nową chusteczkę, a my wzruszamy ramionami i maszerujemy w podziemia.


Podczas gdy nasza gromadka, z lekka znudzona oglądanymi po raz kolejny korytarzami, drepcze sobie przez znane już na pamięć poziomy lochów wujka Danara, pewien literacko niespełniony wampir znajduje czas na uzupełnienie notatek. Odrzuciwszy jako nazbyt pretensjonalny i niezupełnie praktyczny pomysł użycia zamiast atramentu krwi swoich ofiar, w ciszy podkreślanej jedynie skrzypieniem pióra, po raz pierwszy od mileniów mając okazję zaprząc czas teraźniejszy do opisu wartkiego potoku wypadków, przelewa na papier co następuje:

Przygotowania z mojej strony są zakończone. Jestem pewien, że cztery osoby jest liczbą więcej niż wystarczającą, a zgromadzona w naczyniach liturgicznych krew pozwoliłaby na pomyślne przeprowadzenie nie jednego, ale pięciu rytuałów zniesienia trzymającej nas na tym poziomie Banewarrens magicznej bariery. Teraz tylko pozostaje cierpliwie poczekać, aż Xykon nauczy się właściwych zaklęć. Martwym czy nie, czarodziejom zawsze zabiera to za dużo czasu.

Z jego magicznych dywinacji wynika niezbicie, że lochy wracają powoli do rzeczywistości, z której wyrwał je kiedyś Danar, a nawet mają już wejście, znajduje się w jakimś mieście zarządzanym przez paladynów. Paladyni! Ci zakuci w swoje błyszczące zbroje słabeusze nawet nie będą wiedzieli, co ich dopadło. Zanim się zorientują, miastem będę rządzić ja i moje nowe, zbrojne plemię, a ramię w ramię z nami po jego skrwawionych ulicach kroczyć będzie ból, strach i ciemność!

Na osinowy kołek! Cóż temu rozeschniętemu dziadowi może zabierać tyle czasu?!?


Mniej więcej pięć minut po tym, jak planujący podbój świata hematofag postawił kropkę pod znakiem zapytania, i w linii prostej jakieś trzysta jardów dalej, przechodzimy przez danarowy Forbiddance. Wyprawa zapowiada się co prawda równie beznadziejnie jak wszystkie poprzednie, ale tym razem mamy dodatkowo szybką misję, której wykonanie nie powinno nastręczyć większych trudności. Możliwości ograniczają się do następującej alternatywy: czterej towarzysze smarkatej schizmatyczki albo się tutaj po prostu zgubili, albo znajdziemy resztki ich ciał zmasakrowane przez drużynę z Quaan. Guillermo, jak zwykle otwierający wszystkie drzwi, w jednych z nich staje jak wryty. Oddajmy głos osobie winnej jego osłupienia:

Właśnie czytam swój ostatni wpis w pamiętniku, nie mogąc się zdecydować na najtrafniej określający spóźniającego się Xykona epitet, kiedy drzwi kaplicy otwierają się i staje w nich nie lich, ale jakiś żywy człowiek z obrzydliwie zaciemnioną słońcem skórą. Nie ruszam się, a ten wlepia ze mnie bezrozumne spojrzenie, stoi tak przez kilka sekund, po czym się wycofuje, zamykając za sobą wrota. Co to za porządki? Setki lat bez żadnej żywej istoty, jeżeli nie liczyć tych dwu szalonych i zupełnie niejadalnych slaadów, a tu nagle pielgrzymka za pielgrzymką!

Przenoszę się w cień tuż obok framugi drzwi, skąd doskonale słychać krótką naradę odbywającą się właśnie za nimi. Głos zabierają co najmniej trzy różne osoby. Jedna z nich, kobieta, sądząc z melodyjnego głosu elfka, jest kleryczką i proponuje, że pójdzie, na wszelki wypadek, tuż za jakimś Guillermo. Druga kleryczka deklaruje pomoc w ewentualnym, i tu nie wiem czy dobrze zapamiętałem użyty zwrot, ternowaniu andedów. Czyli, po ludzku mówiąc, w czym właściwie? Za moich czasów traktowało się język lepiej, nie zaśmiecając go niezrozumiałym żargonem. Trzeci głos mówi tak cicho, a na dodatek z tak dziwacznym akcentem, że nie jestem w stanie dosłyszeć poszczególnych słów. Czegokolwiek by nie planowali, czeka ich nielicha niespodzianka.


Z trudem łapiąc powietrze po sprinterskiej rejteradzie za oferującą względne bezpieczeństwo magiczną barierę spoglądamy na siebie, ciągle mając trudności z uwierzeniem w to, co się właśnie wydarzyło. Czarny rycerz oddający się lekturze jakiejś księgi w wielkiej komnacie to jedno, ale to, czego w chwilę potem dokonuje dwoma niedbałymi gestami i kilkoma słowami wycedzonymi przez wampirze kły to już zupełnie inna bajka. Najpierw Cinnamon, a w chwilę później Matheney przestają być kleryczkami, ich łączność z Madriel i Coreanem jest całkowicie i być może nieodwołalnie zerwana. Obie siedzą teraz, ze łzami w oczach, załamane i milczące. Postanawiamy wracać do Miasta Świątynnego, jednak chwilowo nikt się nie rusza. Uczucie beznadziei można by kroić nożem.

Nagle nasze chóralne milczenie przerywa głęboki wdech Cinnamon, potem gwałtowny wydech, a następnie pewien rzadko w elfickim używany wulgaryzm. Wspomnianym éigniúmacollmhór (w dość luźnym tłumaczeniu "syn zgwałconej przez parchatego trolla ogrzycy") jest, jak mniemam, wampir w czarnej zbroi, ale zanim jestem się w stanie dopytać o przyczyny tak elokwentnego określenia jego rodowodu, elfka potrząsa Matheney, każąc jej się pozbierać, bo blokada więzi z bogiem zaraz minie. Jej właśnie minęła. I to jak minęła!

Oczy Cinnamon błyszczą żądzą zemsty. Przed jej furią cofnąłby się teraz nawet smok, gdyby takie stworzenia rzeczywiście istniały, usunęłaby się z jej drogi kolosalna statua w Mithril, rozstąpił osławiony Crimson Tide. Według mojej oceny, stulecia wampira są już policzone, więc zamiast tracić czas na opisywanie szczegółów naszej chytrej strategii, mającej na celu obrócenie w proch jego planów na wieczność, oddajmy mu jeszcze raz głos:

No proszę, mieli na tyle rozsądku, żeby salwować się ucieczką. Uciekajcie, słabe istotki, uciekajcie ile sił w nogach. I tak was dopadnę, prędzej czy później – prędzej, jeżeli tu wrócicie zaraz po odzyskaniu więzi z waszymi śmiesznie słabymi bożkami; później, jeżeli będziecie będziecie wystarczająco głupi, by poczekać na zakończenie rytuału. Tak czy owak, będzie na was czekał szwadron moich ghouli. A trzeba wam wiedzieć, że mogą czekać całą wieczność. Mają czas.

Jednego z moich sług wysyłam do Xykona, prosząc go grzecznie, acz zdecydowanie, o pojawienie się w trybie natychmiastowym w kaplicy. Ghoul wraca po chwili z wieściami, od których gotuje się we mnie cała wypita dzisiaj krew. Ten cholerny eks-magik, ta grzechocąca kośćmi kukła, ten taumaturgicznie napędzany osioł ma czelność informować mnie, że na skutek przeprowadzanych dzisiaj, niecierpiących zwłoki eksperymentów, będzie mógł wziąć udział w otwieraniu blokady najwcześniej jutro. Już ja mu pokażę cierpienie zwłok!


Na cierpienie zwłok muszą jednak wszyscy trochę poczekać, bo oto na wampirze siedlisko przypuszcza atak trzyosobowy, silnie obłożony czarami ochronnymi i zdecydowany na wszystko desant. Przodem idzie, hałasując pełną płytówką, Amelanchier. Tuż za nim, na wysokości sufitu, lecę ja. Szyk zamyka Cinnamon, w której elfich oczach wciąż płonie chęć obliteracji krwiopijcy odpowiedzialnego za chwilowe zerwanie łączności między nią a jej boginią. Zapłaci za to, zapłaci drogo, a proch, który po nim pozostanie, wyląduje w koszarowej latrynie. Tak jej dopomóż Madriel i Soulblast Tadhga!

Znowuście tutaj, robaczki? Młot i kowadło aż kuszą, żeby tak między nie znów wpełznąć? Paluszków nieuszkodzonych ciągle dość, by je nadal bezrozumnie pchać między drzwi? Kto by pomyślał – po tylu latach perfekcyjnej monotonii, taka rozrywka! To zeschłe truchło chyba się nie myli: Banewarrens już nie jest tak szczelne jak dotychczas… No cóż, na dobry początek wskażmy kleryczce błąd w jej postępowaniu.

— Tam jest! — krzyczy Cinnamon, rzucając w przeciwnika Sunspear, ulepszony najsilniejszym z dostępnych jej czarów leczących. Wampir w tej samej chwili wskazuje na madrielitkę, wypowiadając słowa morderczego zaklęcia. Zabezpieczenie przed magią śmierci działa bez zarzutu. Ćwierć sekundy później wygarniam w niego ja. Mamy go!

Ejże, co to za porządki?!


Wbiega Guillermo, a za nim reszta naszych. Wróg oddaje pole, zmieniając się w żwawo rejterującą karmazynową mgłę. Bez większego trudu ratujemy czwórkę zawieszonych nad ołtarzem kaplicy thessynitów, dewastując w ferworze walki z jakimś pomniejszym undeadem pewną bardzo masywną i, wydawałoby się, solidnie wykonaną chrzcielnicę, a następnie wychodzimy na powierzchnię.

Nie wiem jak inni, ale ja mam wrażenie dobrze spełnionego obowiązku. Nie tylko wobec miasta, ale także względem imperatywu narracyjnego: nadaliśmy żywych barw szarej dłużyźnie wieczności, którą wkrótce przyjdzie nam zresztą pewnemu wampirowi wydatnie skrócić.

Ale to już całkiem inna historia…

…którą opowiem Ci w szczegółach, kiedy się zobaczymy. Niech choć część sprawozdań z naszych przygód rzucona zostanie na pastwę prozy mówionej.

Ze zmęczonym pozdrowieniem,
Tadhg

25 sierpnia 2009

Śpiąc i śniąc




Q'Inniú Qurtzon
Lower Court Park 22
Hollowfaust
W ciepłą, vangalotową noc, gdzieś w Mithril


Hej.

Niektórzy twierdzą, że życie jest snem. Inni, że niekończącą się opowieścią, ze stale zmieniającymi się dramatis personae. Ja sam mam poważne przesłanki by twierdzić, że obie strony mogą mieć rację, a granica między tymi poglądami jest zazwyczaj niełatwa do zdefiniowania...

***

Lśniąca magicznym blaskiem pochodnia z trudem rozświetla fragment korytarza. Cały świat mógłby równie dobrze składać się z tych kilku metrów kamiennych ścian, pojawiających się z nicości przed nami i odchodzących w niebyt za drepczącym mi niemal po piętach Oshirem. Leniwie zastanawiam się, czy to monotonia zyskuje nowy wymiar, czy może straciła wszystkie inne wymiary i od tej chwili pozostał jedynie przysłowiowy kamień na kamieniu. Czy naprawdę zwieńczeniem całości dzieła stworzenia jest łukowate sklepienie? Czy rzeczywiście poza tym kręgiem nieśmiało drżącego światła panuje jedynie ciemność? Czy nic jej już nigdy nie rozświetli?

Ni z tego, ni z owego, wbrew rozsądkowi nakazującemu zachowanie ciszy i tak, jakby potrafiła czytać moje ponure myśli, Cinnamon zaczyna nucić. Delikatnie i jakby od niechcenia szkicuje głosem linię melodyczną, najcichszym z szeptów zaznacza słowa. Rozumiem tylko piąte przez dziesiąte, przypuszczam, że nawet prababka jej prababki nie posługiwała się tak archaicznym dialektem. Szarość korytarza nabiera barw. Ciemności blakną. Słucham urzeczony, zatracając się w epifanii.

Nagle gdzieś przed nami, poza zasięgiem niesionej przez Oshira magicznej latarni słychać świst i nieprzyjemny dźwięk ostrego narzędzia wbijającego się w ciało. Cinnamon milknie i niemal traci równowagę, kiedy magiczna więź, zadzierzgnięta między nią a Guillermo, przekazuje empatyczną informację o ranach prowadzącego zwiad przyjaciela. Jeden rzut oka na jej pobladłą twarz wystarcza, żeby się zorientować, że nie jest dobrze.

Zanim jestem w stanie zareagować, Oshir potężnym wymachem ciska w kierunku Guillermo niesione przez siebie źródło światła i zaczyna biec, a Cinnamon rozpoczyna rzucanie czaru leczącego. Najsilniejszego z posiadanych. I, o ile potrafię ocenić, maksymalizuje go wydatkując pozytywną energię, której większość kleryków używa do przepędzania undeadów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu widzę, jak dłonie kleryczki trzęsą się ze zdenerwowania. Co u diabła mogło jednym atakiem do tego stopnia nadwerężyć zdrowie zwiadowcy?!

Odpowiedź na to pytanie nadchodzi po czasie, jaki był potrzebny rzuconemu kamykowi z Continual Flame na przebycie w locie około 15 metrów – naszym oczom ukazuje się dwuipółmetrowy potwór, wyjęty żywcem z najgorszych koszmarów. Albo, jeżeli mamy szczęście, wyjęty z nich nie żywcem, ale raczej pośmiertnie, co dawałoby mi większe pole do manewru podczas używania magii. Stwór ma cztery potężne łapska, każde wyposażone w dziesięciocentymetrowe pazury, a jedno dodatkowo w wielki, dwuręczny miecz, nienaturalnie szeroko otwierającą się paszczę pełną paskudnie wyglądających zębów i ogromne, czarne jak serce Banewarrens oczy, wlepione w leżące u jego stóp, nieruchome ciało Guillermo.

Podbiegam i, nie marnując czasu na dokładniejsze celowanie, uwalniam jedyne zaklęcie, które nie wyrządzając krzywdy moim kompanom poważnie uszkodzi każdego nieumarłego, demona czy inną istotę pozbawioną duszy. Jeżeli to undead, to nieznanego mi typu; jeżeli demon, to nigdy nie natknąłem się nawet na wzmiankę o nim; jeżeli co innego – zobaczymy co się stanie. Oberwać powinno, bo jeżeli żyje w Banewarrens, nawet jeżeli kiedyś posiadało duszę, przez te wszystkie lata na pewno ją tutaj straciło.

Monstrum wydaje z siebie ocierający się o ultradźwięki wizg bólu i wściekłości, dźwięk mrożący krew w żyłach, paraliżujący wolę i sprawiający, że myśli rozpierzchają się jak stadko gołębi na widok atakującego jastrzębia. Zataczam się na ścianę, z trudem łapiąc równowagę. Widzę jak Oshir tężeje, ale wykorzystując impet wbija swój rapier w brzuch potwora. Przebiegająca obok mnie Cinnamon potyka się i upada, odruchowo sięgając dłonią do nosa, z którego sączy się krew.

Stworzenie, jakby niepomne na zadaną mu rapierem ranę, gwałtownym ruchem ponownie wbija miecz w pierś Guillermo, a drugim ramieniem bierze potężny zamach i niemal dekapituje Oshira. Wpadam w panikę i posyłam w jego kierunku magiczną błyskawicę, która jednak przelatuje przez niego w głąb korytarza, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Guillermo nadal się nie rusza, Oshir charkocze w kałuży własnej krwi, Cinnamon się nie podnosi. Dwoma skokami przeciwnik pokonuje dzielącą go ode mnie odległość i bierze kolejny zamach.

Świat staje w miejscu.


Skóra potwora spływa z niego na kamienną posadzkę.

Przede mną stoi Gabriel, z szaleństwem w oczach i okrutnym uśmiechem.

Metalicznym głosem wypowiada słowa zaklęcia, a ja bezradnie czekam na śmierć.

***
Budzę się z krzykiem.

— Zły sen? — pyta Cinnamon, przerywając na chwilę swoją elfią medytację. — Mierzi mnie już ciągłe powtarzanie, że odpoczywanie w podziemiach ma mniej więcej tyle sensu, co rzucanie czaru wskrzeszenia na entuzjazm. Trzeba było wracać do Miasta Świątynnego.

Ciągle zdezorientowany, rozglądam się po otoczeniu, szukając wzrokiem Gabriela, jednak po chwili dociera do mnie, że paladyna nie ma już między nami. Nietypowo dla siebie wykazał się wystarczającą ilością zdrowego rozsądku, by zaprzestać ciągłych wycieczek w to przygnębiające miejsce. Zapewne to ponura atmosfera Banewarrens jest odpowiedzialna za koszmar, z którego właśnie udało mi się wyrwać.

— Jeszcze tak ze dwie godzinki, inaczej niczego się nie nauczę — mruczę, przewracając się na drugi bok. — Jeżeli się będę bardzo rzucał przez sen, po prostu mnie obudźcie.

Nim jednak udaje mi się znaleźć w miarę wygodną pozycję na twardych płytach kamiennej posadzki, wartujący Guillermo klepie mnie delikatnie w ramię i wzrokiem pokazuje drzwi prowadzące w kierunku tej części podziemi Danara, których jeszcze nie odwiedziliśmy.

Wspaniale, tego tylko brakowało! Kolejnej walki z nieznanym przeciwnikiem, mając do dyspozycji najwyżej połowę zaklęć bojowych i jedną czwartą leczących.

Potrząsam delikatnie ramieniem pochrapującego przez sen Nestera, Cinnamon trąca czubkiem buta siedzącego przy ścianie z zamkniętymi oczami Oshira. Z wprawą ludzi, którzy od dawna uskuteczniają nomadyczny tryb życia, w parę chwil jesteśmy gotowi do drogi, mimo że wszyscy wręcz ociekają zniechęceniem i zmęczeniem. Coś, co miało stanowić ambitne wyzwanie i niepowtarzalną przygodę zmieniło się już dawno temu w nużące dreptanie w kieracie bezcelowej niemożności. Jestem pewien, że dokładnie tak musi wyglądać któreś z piekieł. Całkiem prawdopodobne, że Banewarrens, ukryte w nieznanym miejscu gdzieś między wymiarami, sąsiaduje bezpośrednio z jednym z nich, przewyższając je kilkukrotnie ilością zgromadzonego zła.

— Kroki się oddalają — szepcze Guillermo. — Co robimy?

— Gabriel pewnie powiedziałby, że napieramy — zauważa z przekąsem madrielitka. — I to się wydaje, paradoksalnie, całkiem niezłym pomysłem. Z dziką radością zignorowałabym te odwiedziny, ale w jedenastu przypadkach na dziesięć jest to ktoś, kto nie ma względem nas szczególnie przyjacielskich zamiarów.

Skinięciem głowy przyznaję Cinnamon rację. Jeżeli my jesteśmy świadomi czyjejś obecności, jest duża szansa, że nasza tutaj obecność właśnie przestała być tajemnicą. A to może oznaczać tylko jedno: kłopoty. Duże kłopoty. Robię szybki inwentarz zapamiętanych zaklęć – została może połowa, z czego sporo czarów w bezpośrednim starciu raczej nieprzydatnych. Zawsze jeszcze pozostają magiczne przedmioty... Tak czy siak, trzeba będzie sobie jakoś poradzić. Cinnamon jest pewnie jeszcze bardziej wyczerpana, choć nawet bardzo wnikliwy i dobrze ją znający obserwator miałby problemy z zauważeniem oznak zmęczenia czy niepewności. Z czarami leczącymi czy nie, musimy zadziałać. No cóż, napierajmy zatem, w imię wszystkich tych bogów, którzy zdają się nam w naszej misji sprzyjać!

Guillermo idzie przodem, bezszelestny i umiejętnie wykorzystujący każdą okazję, by zniknąć z oczu ewentualnego obserwatora. Jego wysiłki, kto wie, może i przyniosłyby jakieś rezultaty, gdyby nie to, że jakieś dwa metry za nim Oshir niesioną przez siebie magiczną latarnią oznajmia wszem i wobec naszą obecność. Gdyby wróg miał okazać się ślepy (atrakcyjny z ewolucyjnego punktu widzenia pomysł, w tych ciemnościach), zwracamy na siebie uwagę raźnym tupotem naszych nóg. Rzeczywiście, trudno znaleźć trafniejszy termin niż "napieranie".

Korytarz przechodzi w komnatę, której ogrom można ocenić jedynie w przybliżeniu, wsłuchując się w zmienione echa naszych kroków. Zewsząd otacza nas ciemność, niesione przez Oshira źródło światła oświetla jedynie kawałek podłogi oraz portal, przez który właśnie weszliśmy. Jeżeli ktoś tu jest, nie widzimy go, on natomiast widzi nas na pewno.

Ledwie zdążyłem to pomyśleć, słyszę ciche słowa rzucanego zaklęcia. Słowa, które słyszałem do tej pory jedynie w swoim wykonaniu. Gdzieś z przedwiecznej ciemności wystrzeliwuje prosto we mnie promień mlecznobiałej energii, wdziera się brutalnie w centrum mojego jestestwa, targa na strzępy moją duszę i odsyła w niebyt moją energię życiową.

Nim jestem w stanie choćby krzyknąć, ciemność ogarnia mnie welwetowym całunem.

***

Powoli, okrutnie powoli, welwet pośmiertnej nicości przekształca się w jedwab mojej pościeli, a ciemność ustępuje miejsca światłu poranka, wpadającego wprost na moją twarz z niedomkniętej okiennicy.

Ach więc to tylko sen, a właściwie dwa kolejne koszmary, gdy tymczasem jestem całkiem bezpieczny, choć na pewno ciągle nie całkiem trzeźwy, w swoim łóżku w ambasadzie. Próbuję sobie przypomnieć co, i w jakich ilościach, wczoraj piłem, ale na etapie pięciu różnych trunków i około galona objętości poddaję się, z jękiem padając na poduszkę i zasłaniając oczy ramieniem przed kłującym mnie bezpośrednio w mózg okrutnym promieniem złośliwego słońca. Piękny początek oficjalnej służby dyplomatycznej, nie ma co!

Miałbym ochotę jeszcze pospać, ale w odróżnieniu od dawnych czasów, kiedy potrafiłem cały dzień na wpół przespać, na wpół przeleżeć bezczynnie w pościeli, nie jestem w stanie. Strach przed kolejnymi koszmarami oraz obawa, że na skutek któregoś z nich znowu mógłbym próbować sobie coś zrobić wyganiają mnie z łóżka. Sprzysięga się także przeciwko mnie fizjologia, domagająca się wycieczki w pewne miejsce, w które zresztą chwilę potem muszę wrócić. A potem jeszcze raz, i jeszcze, choć wydawałoby się, że już nic we mnie nie pozostało. Bogowie, za co?!

W kuchni, łapczywie pijącego wodę bezpośrednio z kilkulitrowego dzbana, zastaje mnie Gráinne. Uśmiecha się pod nosem kiedy pyta, jak się czuję i nie oczekując na odpowiedź rzuca Quick Sober. Choć wiem, jak to zabrzmi, chyba jeszcze nikt nie zrobił mi tak dobrze, jak moja własna siostra. A pomyśleć, że kiedy tu przyjechała i oznajmiła, że zostaje, moje uczucia na ten temat były w najlepszym wypadku ambiwalentne.

Gráinne jest w widoczny sposób zaaferowana — ucieszona i zdziwiona zarazem — kiedy mówi mi, że mamy specjalnego gościa. I że czeka na dole. I żebym się umył i ubrał jakoś ładnie, i generalnie wyglądał przyzwoicie. I żeby to nie trwało całą wieczność, bo będę żałował każdej minuty opóźnienia, kiedy już się dowiem kto zacz. To ostatnie zdanie najchętniej poddałbym w wątpliwość — dziś rano chciałbym przełożyć na później każde spotkanie, bez względu na tożsamość gościa.

Kiedy schodzę do najbardziej reprezentacyjnego z pokoi znajdujących się na parterze, zauważam odwróconą do mnie plecami postać, wsłuchaną w opowiadającą jakieś błahe historyjki Gráinne. Nie rozpoznaję szat, nie znam nikogo o takim kolorze włosów, a na dodatek nie wyobrażam sobie z kim moja siostra znałaby się w Mithril na tyle blisko, by pozwolić sobie na beztroskie plotkowanie. Moment olśnienia przychodzi, gdy kobieta lekko przechyliwszy głowę zaczyna nią z niedowierzaniem kręcić. O mamo...

Gościem jest nikt inny jak Aoife Uí Dhraodoir, nasza matka. A właściwie, żeby być dokładnym, matka Gráinne, a zarazem ktoś, kto za moją matkę przez długi czas uchodził. Widząc moje bezbrzeżne zdziwienie Gráinne milknie, a mama spogląda w kierunku drzwi i, ujrzawszy mnie, uśmiecha się. Ta radość w oczach, to spontaniczne rozszerzenie się źrenic nie może być przecież sfingowane! Ta czułość w uśmiechu musi być przecież prawdziwa. To wszystko, co pamiętam i to wszystko, co widzę nie może być przecież tylko snem?

Mama coś mówi, ale nie jestem w stanie się skupić. Mama oczekuje, że podejdę, ale ciało mam jak wykute z kamienia. Mama wpatruje się we mnie, wpatruje intensywnie. Zbyt intensywnie. Jej zielone oczy ciemnieją, zmieniają się w dwa bezdenne jeziora. Widziałem już kiedyś takie oczy... dawno i niedawno zarazem. Odbyłem już kiedyś nieskończenie daleką podróż, nie ruszając się z miejsca... kiedyś w Hollowfaust, ale także tutaj, w Mithril.

Mamo?...

Jeżeli nadal jest przy mnie, nie zauważam jej w miejscu, w które się nagle znalazłem. Otacza mnie krajobraz (jeżeli to rzeczywiście krajobraz) niezrozumiały, znajdujący się w ciągłym ruchu (jeżeli to naprawdę jest ruch) między pierwszym planem a horyzontem (jeżeli można mówić o jakiejkolwiek między nimi różnicy). Z trudem przychodzi mi z tego chaotycznego wszystkiego wyodrębnić jakieś zdefiniowane coś. Wiem jednak, że muszę próbować. Jestem głęboko przekonany, że od tej próby uzależnione jest wszystko, a może nawet jakieś kluczowe nic.

Mamo?

Z chaosu wyodrębniam ją, wyodrębniam taką, jaką chciałbym, żeby była. Potem ze zdziwieniem konstatuję, że sięgając głębiej w otaczające mnie zatrzęsienie form, kształtów, snów, domysłów, wspomnień, emocji, faktów i marzeń, jestem w stanie dodać do wcześniej wyodrębnionej całości kolejny wymiar: Aoife Uí Dhraodoir taką, jaką ją pamiętam. Szukam dalej, wiedząc, że to nie wszystko. Mama taka, o jakiej mówiła mi Gráinne. I jeszcze taka, jaką pamięta... moment, kto?!

Mamo!

Tych wspomnień nie mogę mieć, one nie mogą być moje, są czyjeś, są nieprawdziwe! W pierwszym odruchu próbuję je zignorować, ale jak ćma zmierzająca nieuchronnie ku zabójczemu płomieniowi świecy nie jestem w stanie zdusić w sobie fascynacji nowym odkryciem. Do kogo należą te wspomnienia? Co robią w mojej głowie? Jeżeli już tu są, może dałoby się dowiedzieć... może czas poznać prawdę, przecież mama przyjechała tutaj, by mi w tym pomóc. Gorączkowo wyławiam z chaosu strzępki obcych mi, a jednocześnie moich wspomnień. Są ruchliwe i sprytne, kryją się i wymykają, jednak nie ustępuję. Udaje mi się przydybać pamięć o przygotowaniach do jakiegoś eksperymentu... zapędzam w róg i chwytam wspomnienie rzucania czarów, których nie znam i jeszcze długo nie będę mógł poznać... powalam na łopatki echo rozmowy o jakimś pakcie... podpatruję z ukrycia obraz nocy z...

Mamo!!!

***


Budzę się. Dotykam świata jak ramy obrazu. Cinnamon wpatruje się we mnie z troską z fotela, w którym przez ostatnie tygodnie medytuje, kiedy ja śpię.

Zanim damy się unieść rwącemu potokowi wypadków, milczymy wspólnie przez jakiś czas.

Na ten sam temat.

Tadhg